Bo gdy Ojciec wykrzyczał Słowo, blednąc i mieniąc się na gwarzy, aż Mama z lęku puściła jego rękaw, tamten w uszatce spojrzał na tego drugiego w wojskowym kożuchu bez pagonów, potem spojrzał na Ojca, po czym, odłożywszy figurkę tancerza z laki, mruknął: „Dobra, czego się drzesz? Chodź, Jędras. Niech go szlag trafi, razem z tym Szwabem. Tu i tak nic nie ma. Same papiery”.
I powoli, tą wyzywającą powolnością chcąc zranić Ojca, przeszli przez pokój. Ten wyższy chciał coś jeszcze dorzucić, ale odwrócił się tylko, kopnął leżący na dywanie ułamek muszli i pogardliwie odepchnął Ojca od drzwi. Wyszli na korytarz. Ojciec szarpnął się ku nim gwałtownie, ale Mama przytrzymała go tym razem skutecznie. Jeszcze chciał coś z siebie wykrzyczeć. na znak, że do niego należy ostatnie słowo, jeszcze coś zagotowało się w piersiach, jeszcze uniósł pręt, jakby chciał nim znów potrząsnąć, Mama trzymała jednak mocno, więc nagle zwiotczał jak wyciągnięty z ziemi wiechetek perzu i kiedy Mama, szepcząc do niego: „Józieczku, daj spokój, już sobie poszli”, podprowadziła go do fotela, miękko osunął się na skórzane siedzenie. Drżał. Caluteńki. Mama, przykucnąwszy obok fotela, głaskała go po dłoni, ale wciąż ściskał w zbielałych palcach czarny, okopcony pręt – niczym drżące berło abdykującego monarchy.
Lecz wyobrażając sobie tamtą chwilę, nie miałem o to do niego żalu: napięcie, które i we mnie rosło podczas opowiadania Mamy, w tym obrazie drżącego, drobnego mężczyzny, który szybko oddychał przełykając ślinę, a grdyka śmiesznie przeskakiwała mu pod wygoloną skórą na szyi, w tym obrazie napięcie łagodniało i błogi spokój powoli napełniał duszę. Czułem już wykluwającą się pewność zwycięstwa, moc, która powoli wracała w kruche ciało, moc niespieszną, niepozorną, ale prawdziwie mocną, taką, co to jej nic nie zmoże. Czy było to zwycięstwo Ojca? W to nie wątpiłem, chociaż oni mogli się wynieść z mieszkania Hanemanna także dlatego, że widok Mamy w błogosławionym stanie złagodził ich serca (ta wersja była mi równie bliska, bo przecież ukazywała mój skromny wkład w zwycięstwo). Ojciec oddychał coraz wolniej i jakby chciał zmazać jakieś winy, o których sobie teraz przypomniał, zaczął głaskać dłoń Mamy i tak plątały się ich ręce, bo Mama też głaskała jego dłoń, a potem naraz zaczęła płakać głośno jak dziewczyna, łzy płynęły jej po twarzy, ale to były chyba dobre łzy, bo Ojciec delikatnie przesunął wierzchem dłoni po jej mokrym policzku, a ona uśmiechając się przycisnęła twarz do jego ręki.
A z dołu, z głębi klatki schodowej, w której dudniły kroki mężczyzn schodzących na parter, dobiegł pełen pogardy głos: „Palili nas, rabowali, a ten delikatny się znalazł…” „A kij mu w mordę” – odpowiedział drugi głos. Schodzili powoli, poprawiając na ramieniu torby pełne chrzęszczącego żelastwa, nie musieli się śpieszyć, naokoło czekały na nich domy, domy, domy… setki domów Starej Oliwy i Oliwy za torami, pełne szaf, komód, kufrów, skrzyń, koszy, beczek. I kiedy w opowiadaniu Mamy na dole w sieni domu przy Lessingstrasse 17 trzaskały drzwi wejściowe i robiło się zupełnie cicho, zawsze czułem w sercu tę mocną, dobrą pewność, że dom jest już nasz.
Nigdy tylko nie mogłem pojąć, dlaczego Hanemann, kiedy do niego przyszli, odezwał się po niemiecku.
Zeszli na parter. Drzwi z mosiężną tabliczką „E. A. Walmann” nie były zamknięte na klucz. Klamka obła, ze złotym odcieniem, zimna, gładka, miękko ugięła się pod dłonią, drzwi uchyliły się – Mama dobrze zapamiętała tamtą chwilę: w głębi ciemny przedpokój z zielonym linoleum na podłodze, błyśnięcie dużego lustra, stojącego naprzeciw wejścia, lecz gdy Ojciec chciał przestąpić próg, Mama przytrzymała go za plecak – cóż to znowu? w butach? Zsunął plecak i rozwiązał sznurowadła. Weszli do środka w skarpetach, zostawiając buty obok drzwi.
W mieszkaniu było zimno. Gdy w lustrze zobaczyli swoje przymglone odbicia, Ojciec powiedział półgłosem, jakby nie chciał obudzić kogoś, kto śpi za drzwiami: „Jak myślisz, ile tu może być pokoi?” Mama poczuła się nieswojo na widok haków od dziecięcej huśtawki we framudze drzwi. Po prawej, zza mlecznych szybek, przenikało światło, więc pewnie musiały tam być drzwi do kuchni. Przy gazomierzu wisiał pęk kluczy. Sięgnęła ręką: dwa małe, mosiężne i jeden długi, żelazny, na drucianym kółku. Pod sufitem rury centralnego ogrzewania. Linoleum czyste. Tylko trochę zaschniętych śladów przy drzwiach.
Ojciec objął Mamę ramieniem: „Chodź, najpierw zobaczmy kuchnię”. Ale Mama przypomniawszy coś sobie, wyjęła z plecaka blaszaną mydelniczkę i płócienny ręcznik.
Drzwi łazienki były polakierowane na biało. Na szybie wąskiego okna szklił się mróz. W rowku wyżłobionym w parapecie dla odpływu wody deszczowej – warstewka lodu. W powietrzu obcy, lawendowy – jak jej się wydało – zapach, zmieszany z wonią wyziębionego wnętrza. Tak jakby weszła do hotelowej łazienki: ciekawość koloru kafelków, obawa przed śladami rdzy na wannie, rzut oka, czy lustro pod lampą nie jest podbiegłe szarymi plamkami. Ale to nie była łazienka w hotelu. Kiedyś, wysłana po coś przez Babcię do pani Janiny, sąsiadki z domu na Nowogrodzkiej, powoli weszła do ich mieszkania, drzwi były otwarte, i aż jej serce zamarło, gdy usłyszała za sobą męski głos: „A cóż to ty robisz tutaj? A ładnie to tak wchodzić bez pukania?” Zaczerwieniona po same skronie nie mogła wymówić słowa, uszy piekły, choć przecież pan Bogdanowicz bawił się tylko jej przestrachem. Teraz, rozglądając się po wykafelkowanym wnętrzu, poczuła się podobnie. Lecz czy to miało jakiś sens? Któż mógł tu teraz wejść? Od razu przecież zamknęli za sobą drzwi do mieszkania na łańcuch. Chciała włożyć mydło do żelaznej mydelniczki zawieszonej na brzegu wanny, ale zobaczyła, że leży tam już płaskie wyschnięte mydełko, do którego przylgnęło parę włosków, ale nie – pochyliła się z leciutką odrazą, jakby oglądała nieżywego ślimaka – to były tylko cieniutkie pęknięcia, więc wyjęła różowy płatek z drucianego koszyczka, przez chwilę – nie wiedząc co z nim zrobić – trzymała w palcach, potem położyła go na szklanej półce pod lustrem, obok dwóch szklanek i pustego pudełka na proszek do zębów z napisem „Vera”. Do koszyczka włożyła swoje mydło: żółtawe, o szarym odcieniu i szybko opłukała palce. Odruchowo sięgnęła mokrą ręką po spłowiały ręcznik wiszący na haczyku, ale spostrzegłszy wyszytą niebieską nicią literę „W”, cofnęła palce. Po chwili wahania zdjęła go z haczyka i włożyła do szafki. Na haczyku zawiesiła swój – biały, z zielonym paskiem. Znów przysunęła dłoń do nosa. Wanna była czysta, tylko dno bardziej matowe od częstego szorowania. W sitku odpływu – kłębek jasnych włosów. Wyjęła palcem i wrzuciła do muszli. Włosy dziecka? Opłukała emalię wielkim słuchawkowatym prysznicem z lśniącą karbowaną rurą. Kran był duży, z szerokim, płaskim ujściem, na motylkowatych pokrętłach, pod literkami „Kalt” i „Warm”, nikiel odprysnął w paru miejscach. Gdy pochyliła się, polewając wodą emaliowaną powierzchnię, mleczne odbicie twarzy przepłynęło w kafelkach nad wanną.
W oknie kuchni zasłonki obszyte koronką. Podłoga z desek. Biały parapet. Od razu przekręciła mosiężny kran nad zlewem, by sprawdzić, czy i tu też jest woda. Wiatrak, wyhaftowany niebieską nitką na białym płótnie ozdabiał ścianę nad stołem, gotyckie litery były trochę przekrzywione, więc poprawiła nierówną krawędź makatki. Ojciec widząc, jak czule wygładziła rozwieszone płótno, uśmiechnął się znad otwartego paleniska, w którym postukiwał pogrzebaczem o żelazne ruszty: „Piec jest chyba dobry”. Fajerki leżały na płycie. Poczuła zapach wilgotnego żużlu i siwego popiołu. Kafle pieca były białe, zupełnie gładkie, z kremowym odcieniem. „Zobacz – Ojciec mrużył oczy – tu jest centralne. A tu, z tej strony, piekarnik. Ale chyba trzeba będzie palić drewnem. Bo palenisko bardzo małe”.
Читать дальше