A poręcz była w sam raz, ani za wysoko, ani za nisko, więc weszli na stopnie obrzeżone złotawą, wytartą pośrodku mosiężną listwą – Ojciec w czarnych sznurowanych butach z barankiem przy cholewce, Mama w lakierowanych narciarkach z niklowanymi haczykami na sznurowadła – a schody leciutko skrzypnęły. Seledynowa lamperia pięknie udawała solenne żyłkowanie marmuru. Mama przesunęła palcami po olejnej powierzchni ze szlaczkiem w listki ostu i kwiaty podobne do chabrów, a Ojciec, widząc ten czuły gest rozpoznawania kształtów, a może sprawdzania ich realności, pochylił się ku Mamie i pocałował ją w szyję tuż za uchem, trochę sztubackim, zaczepnym sposobem, może po to, by zamaskować czy uciszyć w sobie wzruszenie. Mama żachnęła się niecierpliwie, bo cała była wsłuchana w ciszę, ale na jej wargach pojawił się leciutki, wyrozumiale ironiczny uśmiech. Gdy jednak weszli na półpiętro, gdzie przez okrągłe okno z promienistą ramą (w środku było kółeczko z błękitnego wodnego szkła) widać było ogród, wielką tuję, brzozę i srebrny świerk, usłyszeli czyjeś głosy.
Zatrzymali się wpół kroku. Nie rozpoznawali słów, zresztą po chwili wszystko ucichło. Dopiero teraz Ojciec spojrzał na podłogę półpiętra. W kilku miejscach brunatne grudki, rozmazane krople… Mama cofnęła nogę, ale Ojciec (może dotknięty do żywego tym, że wieżyczka, z której mogli zobaczyć pola lotniska, las w Brzeźnie, a nawet morze, została im nagle odebrana przez kogoś, kto był szybszy i wspiął się tam przed nimi), machinalnie sięgnął pod ścianę po okopcony pręt do przegrzebywania rusztu, wystający zza blaszanego pudła na węgiel. Mama przez moment chciała go ściągnąć na parter, ale Ojciec – z uniesioną głową nasłuchujący tego, co dobiegało z góry – nie zauważył jej niespokojnego ruchu. Głosy słychać było wyraźniej, choć wciąż nie rozumieli słów.
Drzwi na piętrze były uchylone – duże zielone drzwi z mosiężnymi okuciami, z wielką klamką w kształcie lwiej łapy, więc ostrożnie zajrzeli do środka. W głębi ciemny przedpokój, dalej białe rozsunięte drzwi, w drzwiach wnętrze dużego pokoju, sufit z gipsową sztukaterią, żyrandol z kryształowych szkiełek…
W pokoju ktoś stał przy oknie, ale sylwetka tonęła w kolumnie słonecznego światła, nie można było rozpoznać jego rysów – wysoki mężczyzna w jasnej koszuli – po chwili czyjeś plecy zasłoniły go, więc Mama, nie lubiąc żadnego podsłuchiwania czy podglądania, z palcem na ustach kiwnęła do Ojca, że nie ma tu czego szukać, ale Ojciec tylko pokręcił głową. Czyjeś plecy przesunęły się znów, czyjś cień zmącił kolumnę światła, wysoki mężczyzna w jasnej koszuli odwrócił się…
Tak właśnie po raz pierwszy ujrzeli Hanemanna.
Hanemann nie był sam. Już chcieli wejść do przedpokoju, by głośnym „Dzień dobry” uprzejmie zaznaczyć swoją obecność, to jednak, co zobaczyli… Do Hanemanna zbliżył się mężczyzna w uszatce, rozwiązane rzemyki wisiały po obu stronach ciemnej, jakby wilgotnej twarzy, i leniwym, krzywym ruchem pchnął go w pierś dłonią w wełnianej rękawiczce. Mama ścisnęła Ojca za łokieć, ale Ojciec powoli uwolnił się z uścisku ostrożnie, tak by nie zatrzeszczały deski podłogi, przestąpił próg. Tamci nie usłyszeli niczego. W pokoju rozległ się trzask otwieranego zamka, a potem dziwny chrzęst. Ojciec zobaczył czyjąś stopę w wysokim bucie z ciemnożółtej skóry – ktoś ugniatał obcasem muszle rozsypane na dywanie, kruche japońskie muszle, obok leżała otwarta szkatułka z laki…
I wtedy właśnie Mama naprawdę zaczęła się bać; lecz nie, wcale nie bała się tamtych, których cienie przepłynęły obok Hanemanna. Naprawdę przestraszyła się tego, co zobaczyła w twarzy Ojca. Bo Ojciec zaczął drżeć drobnym, drażniącym dygotem, palce zaciśnięte na czarnym pręcie zbielały, tymczasem tamci dwaj podeszli do Hanemanna, ten wyższy, w uszatce, wziął do ręki szarą filiżankę ze złotym brzeżkiem, podniósł ją ku twarzy Hanemanna i zgniótł w palcach jak wielkanocną wydmuszkę. Trzask. Porcelanowe skorupki posypały się na dywan. I kiedy Ojciec to zobaczył, kiedy zobaczył, jak twarz Hanemanna blednie, stanął w rozsuwanych drzwiach.
Odwrócili się, bardziej zdziwieni, niż przestraszeni. Tylko Hanemann zmrużył oczy. A Ojciec, stojąc w drzwiach z czarnym prętem w dłoni, niesiony narastającym drobnym dygotaniem, pochylony, gotowy na wszystko, wyrzucił z siebie tylko jedno słowo: „Won!…”
O, jakże Ojcze ogromniałeś, jaka moc biła z Ciebie, gdy tak stanąłeś w rozsuniętych drzwiach do pokoju Hanemanna z okopconym prętem w dłoni i wyrzuciłeś z siebie to jedno słowo – aż mi się słodko w sercu robiło, ile razy wyobrażałem sobie tamtą chwilę. I jeśliby mi ktoś powiedział, że Archanioł Michał to tylko zmyślenie, którym karmimy duszę w obawie, że nigdy nie będzie Sądu, odpowiedziałbym tylko ciepłym uśmiechem politowania. Bo przecież – mógłbym przysiąc – Ojciec, mój drobny, niewysoki Ojciec o zmierzwionej, siwawej czuprynie, wtedy, gdy tak stał w rozsuwanych drzwiach z prętem w dłoni, a Mama chwytała go za łokieć, żeby się pomiarkował, gdy więc tak stał wyrzucając z siebie to jedno słowo, był zupełnie podobny do mężczyzny z włócznią i wielką wagą, który na obrazie Memlinga ważył sprawiedliwych i grzeszników przed strąceniem ich do piekielnej otchłani. Mama chwytała go za łokieć szepcząc: „Józieczku, zostaw…”, ale Ojciec tego nie zauważał we wspaniałym uniesieniu, które spadło nań jak światło niebieskie. Grzmiał w drzwiach. Chciałem, by grzmiał jak najdłużej, choć wyczuwałem, że Mama o tamtej chwili nie mówi mi wszystkiego, bo przecież światło niebieskie, które zstąpiło na Ojca, gdy tak stał w rozsuwanych drzwiach do pokoju Hanemanna, musiało pewnie wyglądać trochę inaczej. Ojciec, kiedy się wściekł, dostawał – mówiła Babcia – plam na twarzy, które mieniąc się piękną purpurą wspinały się z policzków na czoło a potem zajmowały ogniem całe uszy.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, tej dobrej wspaniałej chwili, gdy stanąłeś w drzwiach Hanemanna, a uszy płonęły Ci wspaniałą rubinową czerwienią, tej chwili, która powinna trwać wiecznie – moje serce było w pragnieniach nienasycone. Bo kiedy tak stałeś w białych rozsuwanych drzwiach – pochylony, gotowy na wszystko – świat odzyskiwał swój blask i chciało się żyć, och, jak bardzo chciało się żyć. Mama ciągnęła go za rękaw, żeby dał spokój, bo przecież natychmiast spostrzegła, że ci dwaj przy Hanemannie mają pod kożuchami żelazo, wystarczy jeden ruch, a nic z nas nie zostanie. Ale Ojca niosło natchnienie, a może coś jeszcze gorszego, coś fińsko-tatarskiego, co drzemało sobie w naszej wschodniej krwi i nagle poniosło go z taką siłą, że wybuchnął, aż zabrzęczały kieliszki na półkach kredensu: „Won stąd!”. Odpowiedziało mu niezbyt głośne: „Coś pan, nie widzisz, że to Szwab?…” – i ręka w wełnianej rękawiczce – długi chudy palec – tknął Hanemanna w pierś.
I nie wiadomo czy ten gest, machinalny i pogardliwy, czy może litosne lekceważenie, które zabrzmiało w głosie tamtego w uszatce, wyzwoliło w Ojcu tłumiony wybuch. Och nie, nie ruszył się z miejsca, nie zrobił nawet jednego kroku, tylko pochylił się, przyczaił, wargi mu zbielały, policzki pociemniały, na skroniach zakwitły błękitne żyłki: „Ty w kibini matier, ty twoja proklata bladź, won z tego domu!!!”
I kiedy Mama, skrywając wstyd w ironicznych półuśmiechach, z lekkim zażenowaniem, ale i z dumą wiele lat później dokładnie powtarzała mi wszystko słowo po słowie, pojmowałem, że właśnie w tej samej chwili, w której te słowa zostały wymówione (a raczej wykrzyczane), Ojciec, Mama i ja, tu, na Lessingstrasse 17, mieliśmy już swój dom, te słowa stwarzały nasz dom, w którym miałem się urodzić. O, jakże pięknie grzmiały u mych początków! Mogłem tej opowieści słuchać i słuchać.
Читать дальше