pamiątka, którą jej dziadek wiezie swemu bratu do Chicago; celnicy nigdy nie widzieli takiego narzędzia, nie znali jego przeznaczenia i tym bardziej podejrzliwie odnosili się do pasażera z taką bronią. – Ot, pomorek! – wykrzyknął wówczas Kaźmierz.
– Taż oni tu podobno wszyściuteńko mają, a sierpa na oczy nie widzieli?! Otoczyła ich gromadka umundurowanych ludzi. Czekali na wyjaśnienie, do czego może służyć tak dziwne narzędzie. – Ot, durne ludzie, że tylko w pysk plasnąć! – zdenerwował się w końcu Kaźmierz. Wyrwał sierp z ręki celnika w szerokoskrzydłym kapeluszu i przygiąwszy się ku ziemi odegrał całą pantomimę pod tytułem 'żniwa we wsi Krużewniki': brał sierpem zamach, Ani kazał udawać, że podbiera pokos. Celnicy pokiwali głowami i nagrodzili ten występ oklaskami przekonani, że mają przed sobą jakąś folklorystyczną trupę artystyczną… Gdyby teraz Kaźmierz miał przed sobą tych strajkujących na lotnisku w Chicago, sięgnąłby po ten sierp, jak to uczynił w trakcie wesela Ani. Nie mógł pojąć, jak ludzie na lotnisku mogą strajkować, podczas gdy on zawieszony jest między niebem a ziemią.
– Żyć nie umierać -Kargul inaczej oceniał sytuację.
– Chcą, pracują, chcą – nie pracują. Demokracja, człowiecze. -Zbiesił się, czy jak?! – spienił się Kaźmierz.
– To ja przez te ichnie demokrację mam tak fruwać i fruwać?! Ja na to czasu nie mam! Na dole brat mój czeka, w domu krowa ma wycielenie, a ja mam latać jak ten kołowaty anioł?! Ja do brata przyjechał, a nie na karuzel! Taż jaki tu porządek?! Ania pogładziła Kaźmierza po ramieniu. – Dziadku. To wolny kraj! – Ot, pomorek! Taż ja takiej wolności by nie zniósł! Pawlak rozejrzał się wokoło, jakby szukał winnego tej sytuacji. -Szkoda, że sierp w walizce, bo czyjaś głowa by spadła! Silniki zaryczały, jambo jett się przechylił i Pawlak poczuł, że jeszcze chwila a wypluje swój żołądek na kolana. Pod nimi była ziemia, najeżona drapaczami chmur. Kaźmierz, robiąc znak krzyża na piersi, poczuł pod palcami zwisający mu z szyi na troczkach od kalesonów pusty woreczek. Znowu odezwały się w nim wyrzuty sumienia, że tak przemarnotrawił zdobyty majątek. Pocieszył się w duchu, że nikt poza nim nie wie o tej katastrofie. Postanowił, że po powitaniu Dżona, jak mu już wręczy wszystkie dary – a w szczególności ten sierp tatowy – poprosi go, żeby im kupił bilet powrotny na taki termin, który pozwoli mu być świadkiem wycielenia się Wisienki…
Można postawić stopy na ziemi, a jednak czuć się nadal jak rozbitek na tratwie. Stali w tłumie, a wokół nich ludzie padali sobie w ramiona, szlochali wzruszeni spotkaniem po latach, inni rozglądali się wokół, wykrzykując nazwiska tych, po których wyszli. Nad głowami oczekujących widniały tabliczki z tektury: Ja jestem twoja siostra Elizabeth Pazur, Czekam na mr. Gąsienica, Jestem z klubu „ White Eagle '… Nikt nie trzymał w ręku drążka z tekstem: 'Tu Dżon Pawlak'. Kaźmierz wspiął się na palce, by w tłumie oczekujących na przylot rodaków dojrzeć twarz dawno nie widzianego brata. Wokół rozlegały się okrzyki: „To ty, ciociu Tereso?! – To ja, Rysiek! – Boże, Boże, nic się nie zmieniłaś! – To znaczy, że musisz iść do okulisty!”… Wzruszeni ludzie porywali się w ramiona, inni sprawdzali, czy trzymane przez nich fotografie odpowiadają żywym osobom. Wśród witających się ludzi krążyła Joanna Osowiecka z Konina. Jej twarz, pokryta barwną mozaiką czarnego tuszu do rzęs, zielonych ciem do powiek, pudru oraz cyklamenowej szminki, wyrażała przeczucie kolejnej katastrofy; porównywała twarze oczekujących mężczyzn z fotografią przyszłego tatusia swych dwóch słodkich córeczek; na wszelki wypadek uśmiechała się promiennie i zachęcająco do każdego mężczyzny poniżej czterdziestki; patrzyła w ich oczy z nadzieją, póki tamci w kimś innym nie odnajdywali oczekiwanych bliskich… Pawlak wspiął się na palce, wyciągnął szyję omiatając wzrokiem zbity tłum. – Jest? – usłyszał bas Kargula za swymi plecami. – Musi być – odpowiedział bez wahania.
– Taż Pawlaki koniowi spod ogona nie wypadli. My z języka świdra nie zwyczajne robić! Nagle rozległy się dźwięki kapeli góralskiej. Muzykanci w kompletnych strojach góralskich kroczyli w kierpcach za opalonym mężczyzną w kapelusiku z piórkiem, który na widok rozglądającej się Ani błysnął garniturem sztucznych zębów i chwycił ją w ramiona. Kapela rżnęła od ucha, a mężczyzna tak ściskał Anię, że dziewczyna straciła na chwilę oddech. Wokół nich krążyła kapela w parzenicach i góralskich kapelusikach z muszelkami, z ogniem grając krzesanego, jakby to było wesele w Murzasichlu, a nie port lotniczy O'Hare w Chicago. Ania, czując -gorące pocałunki na swojej szyi, powzięła podejrzenie, że nie jest to raczej jej ojciec chrzestny, John Pawlak. Wywinęła się z objęć mężczyzny w kapelusiku z piórkiem, który tymczasem wydobył z kieszeni marynarki jakieś zdjęcie. – Dziadek John?! – Eeee, jaki ja dziadek, dziewucho ty moja – zaśpiewał czysto po góralsku tamten, wyraźnie dotknięty posądzeniem, że może być czyimś dziadkiem.
– Dyć ja twój narzeczony! Pawlak pośpieszył wnuczce z odsieczą. – A on co, oczadział?! Taż ona żeniata! Góral zacukał się. Na wszelki wypadek machnięciem kapelusika uciszył kapelę. Spojrzał na fotografię, potem na Anię i z wyraźnym żalem uznał, że widać padł ofiarą pomyłki. Tą, którą powinien wziąć w ramiona, była katastrofistka z Konina.
Odepchnęła Anię i rzuciła się w ramiona mężczyzny z okrzykiem: – Steve! To ja! Ja jestem twoją narzeczoną! Steve najpierw badawczo przyjrzał się mozaice, jaką stanowiła twarz narzeczonej i jeszcze raz porównał ten obraz z fotografią. Z przykrością skonstatował, że zdjęcie pochodzi jeszcze z okresu późnego Gomułki, a osoba, którą zaprosił, z okresu późnego Gierka. Uznał jednak widać, że towar wart jest swej ceny, bo zawołał radośnie – „Tyż piknie!” – i machnął kapelusikiem. Kapela poderwała się do grania, zajęczały dudy, zaburczał kontrabas, a Steve objął matkę dwóch słodkich córeczek, dla których zgodził się być tatusiem, i poprowadził ją w stronę wyjścia. Za nimi kroczyła dziarsko grająca kapela. Nagle sprzed zagapionego Pawlaka ktoś usunął walizy, a jego samego zepchnął z drogi orszaku, na czele którego kroczył jakiś władca afrykańskiego państwa. Jego misternie upięty turban migotał dziesiątkiem drogocennych kamieni; wyszywana złotym szychem szata w rodzaju ornatu wlokła się za nim po ziemi, a trzymany w ręku pastorał, rzeźbiony w głowy tajemniczych istot, stukał ostrzegawczo, domagając się ustąpienia z drogi. Pawlak wybałuszył oczy, rzucił się, by wyrwać z rąk czarnoskórej świty swoje walizy.
– Ot, hardabas! Te Nygry zawsze w paradę wlizą! Hall powoli pustoszał. Znikały bagaże, znikali ludzie. Oprócz nich rozglądał się za kimś bliskim człowiek objuczony walizami. Wydobył z rozpaczy krakowską czapkę z piórami i wsadził ją jako znak rozpoznawczy na głowę. I wówczas policjant w czapce ozdobionej otokiem czarno-białej szachownicy, który kręcił się po hollu, ruszył ku niemu z wycelowanym w jego pierś palcem, jakby nagle odkrył w przybyłym poszukiwanego przestępcę. -Władek?!
– A ty Zyga? – odpowiedział pytaniem człowiek w krakowskiej czapce z piórami. – A kto? – odpowiedział mu policeman. i nagle z gwałtownym szlochem rzucili się sobie w ramiona. – Idź-że, idź-że – zaśpiewał z krakowska Władek.
– Ja nie myślołżem, żeś ty się na policjanta wykierował – klepał brata po plecach.
Читать дальше