W tym samym czasie, gdy królowa dawała córce powyższe rady, a Domenico Scarlatti grał na klawesynie, Jan Elvas został zatrudniony przy naprawie dróg, los płata bowiem czasami takie figle, których nie sposób uniknąć, otóż przemykał właśnie pod ścianami domów chroniąc się przed deszczem, a tu nagle słyszy głos, Stać, z tonu rozkazu poznał, że to pachołek miejski, i tak go to zaskoczyło, iż nawet nie potrafił udawać zgrzybiałego starca, wprawdzie jego siwe włosy wzbudziły u przedstawiciela władzy pewne wątpliwości, jednakże doszedł do wniosku, że ktoś, kto tak chyżo biega, nadaje się też do kilofa i łopaty. Gdy Jan Elvas wraz z innymi złapanymi znalazł się w szczerym polu, gdzie droga ginęła w bajorach i trzęsawiskach, było tam już wielu innych mężczyzn noszących ziemię i kamienie z wyżej położonych, a więc suchszych miejsc, praca polegała zatem na wykopywaniu tam i zasypywaniu tu, niekiedy przekopywali też rowy odprowadzające wodę, wszyscy robotnicy wyglądali jak jakieś gliniane straszydła, upiory czy inne mary i niebawem on sam też się do nich upodobnił, szkoda, że nie został w Lizbonie, wiadomo przecież, że choćby człowiek nie wiem jak się starał, nie potrafi stać się na powrót dzieckiem. Ta ciężka praca trwała cały dzień, deszcz trochę złagodniał, co bardzo pomogło, gdyż nasypy zyskały na trwałości, oby tylko w nocy nie przyszła nowa nawałnica, która wszystko rozmyje. Królowa Maria Anna, ukołysana szumem deszczu i przykryta jak zwykle swoją puchową pierzyną, z którą się nigdy nie rozstaje, dobrze spała tej nocy, wszelako określone przyczyny nie zawsze przynoszą te same skutki, zależy to od osoby, od okoliczności i od kłopotów, z jakimi człowiek kładzie się do łóżka, toteż księżniczce Marii Barbarze przez całą noc dźwięczały w uszach echa ulewy, a może to były echa niepokojących słów, które usłyszała od matki. Jeśli idzie o tych, którzy pracowali na drodze, to jedni spali lepiej, inni gorzej, w zależności od stopnia zmęczenia, gdyż Jego Królewska Mość nie poskąpił na wygody i gorącą strawę, dając tym wyraz uznania dla robotników.
Wczesnym rankiem orszak królowej wyruszył wreszcie z Vendas Novas, gdzie dotarły też spóźnione pojazdy, choć nie wszystkie, gdyż niektóre wymagały poważnej naprawy, inne zaś trzeba było całkiem spisać na straty, karety są w opłakanym stanie, przemoczone tkaniny, pociemniałe złocenia i barwy, jeśli choć na chwilę nie wyjrzy słońce, będzie to najsmutniejszy ślub na świecie. Przestało padać, lecz daje się we znaki przejmujący chłód, toteż mimo zarękawków i pledów już jest parę przypadków odmrożeń rąk, oczywiście mówimy tu o damach, tak skostniałych z zimna i tak zakatarzonych, że aż litość bierze. Przed orszakiem, na wozach ciągniętych przez woły, jedzie wataha robotników drogowych i gdy się trafia grzęzawisko, wezbrany strumień lub wyrwa, zeskakują na ziemię i naprawiają, podczas gdy cała kolumna stoi i czeka pośród przygnębiająco smutnej przyrody. Z Vendas Novas i innych okolicznych miejscowości sprowadzono zaprzęgi wołów, i to nie jeden i nie dwa, lecz dziesiątki, służą one do wyciągania z błota dwukółek, berlinek, furgonów i karet, które bezustannie w nim grzęzną, toteż trzeba w kółko wyprzęgać muły i konie, zaprzęgać woły, potem znów wyprzęgać woły a zaprzęgać muły i konie, co odbywa się wśród głośnych krzyków i świstu batów, kiedy zaś kareta królowej zapadła się w błoto po osie, trzeba było aż sześć par wołów, żeby ją wyciągnąć, i wtedy pewien mężczyzna, który przyszedł z pobliskiej wioski na rozkaz sędziego okręgowego, powiedział jakby do siebie, lecz Jan Elvas był w pobliżu i usłyszał, Zupełnie tak, jakbyśmy ciągnęli kamień do Mafry. Była to chwila, gdy woły wytężały wszystkie siły, ludzie zatem mogli trochę odetchnąć, dlatego też Jan Elvas zagadnął, Co to był za kamień, człowieku, tamten zaś odrzekł, Był to kamień wielkości domu przywieziony z Pero Pinheiro do Mafry, na budowę klasztoru, zobaczyłem go dopiero na miejscu i nawet trochę przy nim pomogłem, było to w czasach, kiedy jeszcze tam pracowałem, Mówisz, że był duży, To była matka kamieni, jak mawiał mój przyjaciel, który był przy jego transporcie z kamieniołomu i który później wrócił w swoje strony, bo podobnie jak ja miał tego dosyć. Woły, którym błoto sięgało brzuchów, ciągnęły bez widocznego wysiłku, jakby chciały po dobremu przekonać grzęzawisko, żeby puściło zdobycz. Wreszcie koła karety stanęły na twardym gruncie i wielka landara zaczęła wynurzać się z bagna, ludzie bili brawo, królowa się uśmiechała, księżniczka machała ręką, natomiast mały infant Piotr był najwyraźniej rozczarowany tym, że nie mógł się ślizgać w błocie.
Tak wyglądała droga aż do Montemor, nic więc dziwnego, że przebycie niecałych pięciu mil zajęło im prawie osiem godzin, niezwykle pracowitych i wyczerpujących tak dla ludzi, jak i dla zwierząt. Księżniczka Maria Barbara próbowała się zdrzemnąć, by trochę odpocząć po męczącej, bezsennej nocy, jednakże wstrząsy karety, krzyki robotników drogowych oraz tętent jeźdźców cwałujących w tę i z powrotem z rozkazami, wszystko to powodowało zamęt w jej biednej główce i bardzo ją denerwowało, Boże drogi, ileż to kłopotów i ile zamieszania z powodu jednego ślubu, niechby nawet i książęcego. Królowa bezustannie odmawia pacierze i chyba robi to raczej dla zabicia czasu niż z obawy przed ewentualnymi niebezpieczeństwami, a że już ładnych parę lat żyje na tym świecie, więc zdążyła się przyzwyczaić i od czasu do czasu popada w drzemkę, z której się wkrótce budzi i jakby nigdy nic zaczyna się modlić od początku. Jeśli chodzi o infanta Piotra, to na razie nie mamy o nim nic do powiedzenia.
Jan Elvas i mężczyzna, który wspomniał o kamieniu, prowadzili dalej rozpoczętą rozmowę, stary żołnierz powiedział, Z Mafry pochodzi mój przyjaciel z dawnych lat, ale nie wiem, co teraz się z nim dzieje, przez pewien czas mieszkał w Lizbonie, ale zniknął mi pewnego dnia z oczu, tak to już jest, może wrócił w rodzinne strony, Jeśli tam wrócił, to może go znam, a jak się nazywa, Nazywa się Baltazar Siedem Słońc, nie ma lewej ręki, stracił ją na wojnie, Siedem Słońc, Baltazar Siedem Słońc, pewnie, że go znam, pracowaliśmy razem, Miło to słyszeć, świat jednak jest naprawdę mały, spotykamy się przypadkiem na tej oto drodze i okazuje się, że mamy wspólnego przyjaciela, Siedem Słońc to był porządny chłop, czy on czasem nie umarł, Nie wiem, ale chyba nie, jak się ma taką żonę jak on, taką Blimundę, która miała oczy w kolorze trudnym do określenia, to człowiek trzyma się mocno życia, chwyta się go choćby tylko jedną prawą ręką, Nie znam jego żony, Siedem Słońc miewał czasem dziwne pomysły, pewnego dnia oświadczył nawet, że zdarzyło mu się raz być blisko słońca, Może był pod gazem, Rzeczywiście trochę sobie wtedy popiliśmy, ale nikt nie był pijany, chociaż może i tak, już teraz nie pomnę, w każdym razie chciał dać do zrozumienia, że latał, Nigdy nic o tym nie słyszałem, żeby Siedem Słońc latał.
Tak gawędząc przeprawili się na drugi brzeg wezbranej i spienionej rzeki Canha, gdzie licznie zebrali się mieszkańcy Montemor, którzy na powitanie królowej wyszli przed rogatki i dzięki wspólnym wysiłkom wszystkich obecnych oraz beczkom, które utrzymywały pojazdy na powierzchni wody, już po godzinie podróżni mogli zasiąść do obiadu w mieście, panowie w miejscach stosownych do ich godności, pomocnicy natomiast różnie, jak się dało, niektórzy jedli w milczeniu, inni rozmawiali, podobnie jak Jan Elvas, który mówił ni to do rozmówcy, ni to do siebie, Przypominam sobie, że w Lizbonie Siedem Słońc miał jakieś powiązania z Awiatorem, ja sam nawet wskazałem mu tego Awiatora kiedyś na placu Pałacowym, pamiętam, jakby to było wczoraj, Któż to taki, ten Awiator, Awiator to był pewien ksiądz, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, który cztery lata temu umarł w Hiszpanii, dużo się o tym mówiło swego czasu, Święta Inkwizycja miała go na oku, Ale czy ten Awiator latał, Niektórzy twierdzą, że tak, inni, że nie, któż to może wiedzieć, Jedno jest pewne, że Siedem Słońc oświadczył, że był blisko słońca, Musi w tym być jakaś tajemnica, Może i jest, powiedziawszy to mężczyzna od kamienia zamilkł i obydwaj skończyli jeść obiad.
Читать дальше