Otworzył drzwi. Oczom jego ukazała się dosyć duża bielona izba, która rzeczywiście musiała kiedyś służyć za kuchnię, gdyż zachował się w niej piec i komin z rusztem.
Powietrze było tu niezłe, gdyż brakowało paru małych szybek w oknie. Spostrzegł ze zdziwieniem, że pod ścianą stało zwykłe łóżko żelazne, przykryte pledem, a dalej umywalka, szafa… wyglądało jakby ktoś tu mieszkał względnie niedawno. Na podłodze walały się stare gazety.
Chciał wejść do środka, ale Grzegorz chwycił go za rękę.
– Panie – rzekł ostrzegawczo – niech pan nie zaczepia… niech pan da spokój. To jest nieczyste miejsce.
– Cóż tu straszy? – zapytał z ciekawością. – Grzegorz widział?
– Niech mnie Bóg broni! Ale za mojej pamięci dwóch ludzi tu ze strachu marnie skończyło. Będzie piętnaście lat temu pan Rudziański, praktykant, też mówił, że się nie boi duchów i nocował tu umyślnie – to rankiem go znalazłem pod schodami, siedział i tylko się kiwał, a włosy mu sterczały do góry, jak szczotka. Już więcej nie przemówił ani słowa, zwariował ze szczętem. – Przenocuję, powiada, zobaczę. No, przenocował, zobaczył… a teraz siedzi w Czubkach i ciągle ręce przy twarzy trzyma, aż mu się podobnież na ty twarzy wrzody porobiły. A drugi, syn kucharza, Wicuś. Także zgłupiał ze szczętem, aż umarł zaraz potem z ty głupoty!
– Co za głupstwa. Może im się co zwidziało?
– Zwidziało, nie zwidziało. Niech pan wyjdzie stąd. A zresztą są tu znaki dla każdego jawne. Każden może poznać od razu, że tu jest nieczysta silą. Widać przecie.
– Cóż takiego?
– Ja ta nie będę mówił.
Cholawicki podniósł do góry lampę, ale nie dostrzegł nic szczególnego. Białe ściany wydawały się nawet dość przyjemne i pogodne w porównaniu z innymi salami. A jednak na pewno było coś anormalnego… przy bliższym wejrzeniu miało się uczucie, że w pokoju dzieje się coś niezgodnego z prawami przyrody, tylko nie wiadomo było, co.
Wreszcie Grzegorz trącił go i milcząc, nieznacznie wskazał palcem ręcznik, szary od kurzu, zawieszony na starym, żelaznym wieszaku. Drżał on z lekka, prawdopodobnie – wskutek prądu świeżego powietrza, idącego od okna.
Ale ruch ten był dziwny. Ten ręcznik nie poruszał się swobodnie na przeciągu, ale drżał i był naprężony. Wywierało to wrażenie jak gdyby niewidzialna dłoń przytrzymywała go od dołu. Ten ruch nie mógł powstać wskutek prądów powietrznych – był to ruch inny.
– Cóż to takiego? – mruknął przyglądając się zjawisku.
Widok drżącego, naprężonego ręcznika działał odstręczająco, był jakiś ohydny. Przezwyciężył wstręt i chciał podejść bliżej, ale Grzegorz schwycił go za ramię.
– Niech pan zostawi!
– Głupstwo! To musi mieć swoją przyczynę.
– Pewnie, że przyczyna jest! – mruknął siwy kamerdyner, żegnając się nieznacznie.
– A jaka?
– Jest.
Zrozumiał, że niczego się nie dowie. Żadna siła nie wydusiłaby z Grzegorza bliższych informacji. Zresztą jemu także, choć nie wierzył w duchy, zrobiło się nieprzyjemnie. Roześmiał się.
– No, no, niech Grzegorz się uspokoi. Jeszcze nie było takiego zamku, który by nie miał swojego ducha. Ostatecznie możemy rzeczy złożyć gdzie indziej, chociaż tu byłoby najlepiej, bo szczurów nie ma.
– Pewnie, że szczurów nie ma. Tu żaden szczur się nie pokaże – odparł zabobonnie, zamykając drzwi. Mądrzejsze one od ludzi.
– A książę tu zachodzi czasem?
– Nigdy a nigdy.
Przenieśli rzeczy do jednej z sąsiednich sieni. Ale Cholawicki długo jeszcze nie mógł się wyzbyć ohydnego uczucia – ni to zgrozy ni to wstrętu – które ciszę i pustkę zamkową czyniło jeszcze przykrzejszymi niż dotychczas.
Profesor Skolimski szedł ścieżką przez las, niby na spacer, a w gruncie rzeczy, by jeszcze raz popatrzeć na niedostępne a jakże pożądane mury.
Szedł wolno, rozmyślając nad sposobami przedostania się do środka i od czasu do czasu z abominacją spluwał na mchy leśne. Ze też jemu, profesorowi, intelektualiście przypadła taka rola na stare lata! Tfy! Tfy! To wszystko może skończyć się kompromitacją! Czuł, iż nie nadaje się na włamywacza.
A jednak był przekonany że racja jest po jego stronie. Czyż można było dopuścić, ażeby niezmierzone bogactwa i wybitne dzieła ducha ludzkiego marnowały się żałośnie na łasce i niełasce zdziwaczałego arystokraty?
– U nas wszystko się marnuje! – myślał gorzko. – Przecież te skarby zwiększyłyby bogactwo narodowe! Czyż w krytycznych chwilach państwo nie zaciąga pożyczek pod zastaw dzieł sztuki? Czyż nie jest to rezerwa nie gorsza od rezerwy złota? A więc nie jest to obojętne dla ogółu, jaki los spotyka te przedmioty. Pomijając nawet ich wartość duchową. Ograniczając się do kwestii czysto finansowej.
Ale u nas wszystko się marnuje. Wprawdzie jest pod tym względem z każdym dniem lepiej, ale jeszcze… Ludzie marnują się nie mniej, od obrazów. Taki Leszczuk! Aż spręża się w nim od sił żywotnych, ale chłopak nieuporządkowany, niezorganizowany, można by rzec – niemoralny, amoralny. Równie łatwo może dokonać czegoś pożytecznego i czegoś złego… Jak wypadnie, jak się ułożą okoliczności.
A Maja? Zupełnie tak samo. Szalona żywotność, nie uregulowana rzeka, która występuje z brzegów i zalewa pola, zamiast poruszać młyny. Ot, Wisła…
A te dwie paniusie, jedna – chuda, a druga – tłusta. Jedna gorzka, a druga słodka, ale obie równie ciasne i ograniczone. A radca Szymczyk? Otóż to! Z jednej strony nieopanowany żywioł, a z drugiej biurokracja, schematyzmy, papierowe udoskonalenia, administracyjne szykany. A obrazy w zamku marnują się…
– Tfy, tfy. A, dzień dobry pani! Skąd pani tu się wzięła?
Ten ostatni wykrzyknik odnosił się do Maji, którą ujrzał wychodzącą z gąszczu naprzeciwko. Wydawała się niezdecydowana, a jednocześnie poważna.
– Doskonale, że pana spotykam, profesorze – rzekła. – Mam z panem do pomówienia.
– Ze mną?
– A tak. W związku z… pewnym budynkiem, którym pan się interesuje. Profesor nie zamierzał się wypierać.
– Aha – rzekł, przypatrując się jej bacznie – pan Cholawicki mówił pani, że chciałem zwiedzić zamek?
– Wiem nie tylko od niego.
Opowiedziała mu w paru słowach o swojej wczorajszej bytności na zamku i o krzykach Holszańskiego.
– Henryk niczego się nie domyślił i złożył to na karb chwilowych halucynacji księcia, ale ja znalazłam scyzoryk Leszczuka i domyśliłam się, że to on był. Nie powiedziałam o tym Henrykowi, ale dziś rozmawiałam z Leszczukiem. Przyznał się i… to podobno pan profesor go namówił?
Profesor zagryzł wargi. A więc Leszczuk wygadał się. Tego można było się spodziewać.
– Proszę pani – rzekł z godnością – nie mam się czego wstydzić, ani też nie mam nic do ukrywania. Rzeczywiście pragnę dostać się do zamku, ale powodują mną jedynie czyste intencje. Gdyby narzeczony pani nie robił mi wstrętów, nie potrzebowałbym uciekać się do takich forteli.
– Właśnie – rzekła – o tym chciałam z panem pomówić. Henryk nie chce nikomu pokazać tych rzeczy.
– Ach, i o tym pani wie? Ale to znaczy, że są jednak rzeczy.
– Są. Jest kilka sal umeblowanych… Ale ja nie potrafię ocenić… I jeżeli pan chciał to zobaczyć w sekrecie przed Henrykiem, to ja bym pana zaprowadziła. Znam przejście. Żadnego ryzyka, nikt nie zobaczy.
Przyglądał się jej z wzruszającym zdziwieniem. Jak to? Ona sama chciała mu pokazać – i w sekrecie przed narzeczonym? Cóż to miało znaczyć?
Читать дальше