– Nie wymagaj tego ode mnie! – powiedziała cicho.
– Dlaczego?
– Chyba rozumiesz, że po tym coś mi powiedział wczoraj nie chce rozmawiać z nim, zwłaszcza w tych sprawach i w taki sposób!
– Czyś oszalała! Ty liczysz się z takim Leszczukiem! Dla ciebie to powinno być zero, powietrze! Gdyby on naprawdę był dla ciebie niczym, to byś się nie wstydziła, choćby cały świat ci mówił, że jesteś’ do niego podobna! Co cię to obchodzi!
– Dobrze. Pomówię.
– Tylko sprytnie!
– Postaram się – sprytnie.
– I ostrożnie, żeby mu niczego nie podsunąć.
– Postaram się ostrożnie…
– Przyjdź tutaj jutro o tej samej porze. Jak będziemy wiedzieli coś konkretnego, zastanowimy się, co dalej robić.
– Nie wiem, czy do jutra dowiem się czego.
– W każdym razie przyjdź! To okropna rzecz, że ja jestem tutaj jak w więzieniu.
Leszczuk doszedł do przekonania, że najlepiej będzie, jeśli nie powie profesorowi o swojej wczorajszej bytności na zamku. Jeszcze teraz ciarki go przechodziły na wspomnienie szaleńczych okrzyków starego księcia i panicznej ucieczki przez labirynt schodów i komnat.
Całe szczęście, że nagle zbudzony z drzemki książę najwidoczniej wziął go za kogo innego, skoro krzyczał „Franio”. Chłopak miał nadzieję, że uda mu się wybrnąć cało z awantury, pod warunkiem, że nikomu nie piśnie ani słówka.
Właściwie nie miał wcale zamiaru tam chodzić. Ale kiedy wczoraj po kłótni z Mają poszedł w las i nie wiadomo kiedy znalazł się w pobliżu zamku, przypomniało mu się co mówił profesor, że od strony zachodniej mury są nadwątlone.
– Pójdę! – pomyślał. Musiał coś robić, czymś’ się zająć – był jak pijany, wszystko mu było jedno – żeby tylko odwrócić myśli od tamtego z Mają.
Dwa razy był zmuszony rozbierać się i przepływać przez ohydną, zamuloną wodę. Rzeczy wiście – z bliska gładka ściana muru zamkowego okazała się pełna rysowi pęknięć, tu i ówdzie powypadały nawet kamienie, tworząc wielkie dziury mniej więcej na wysokości pierwszego piętra. Po kilku nieudałych wysiłkach zdołał wspiąć się do jednej z nich, czepiając się dziur w wykruszonej cegle. Był w zamku. Rozejrzał się na wszystkie strony i powiedział sobie: – Jeżeli już tu jestem, to zobaczę… Ostrożnie zagłębił się w podwórze i w gmach, ziejący w ciemnościach otworami powybijanych szyb. Pustka. Nigdzie żadnych skarbów. Wielkie komnaty, wilgotne i nagie, odrapane. Nigdzie żywej duszy. Szczury.
Szedł coraz swobodniej aż wreszcie, gdy nacisnął klamkę jakichś drzwi, nastąpiło to: ujrzał przed sobą w blasku świecy staruszka na łóżku, który na jego widok zaczął krzyczeć. Zatrzasnął drzwi i popędził jak szalony z powrotem ku wyjściu. Na szczęście nie zmylił drogi. W parę minut był już za murami, a w dwie godziny – w Połyce.
Oto wszystko.
– Po co ja w to wlazłem? – myślał, idąc aleją parku. Gryzł w zębach źdźbła trawy. – Cholerny zbieg okoliczności! Przedtem ta szafa, a teraz zamek! Odkąd tu jestem już dwa razy o mały figiel byłbym złapany… A przecie do tej pory nigdy nikomu nie wziąłem ani grosza! Co się dzieje! Najlepiej będzie, jak zabiorę się, wyjadę i koniec.
Czuł głuchą niechęć do Maji. Właściwie wolałby, żeby wtenczas w szafie narobiła krzyku, zachowała się normalnie. To byłoby przynajmniej jasne. A tak?
Sam nie wiedział – czy jest jeszcze uczciwy – czy już nie. I to go męczyło. A zarazem był głęboko zgorszony Mają. Nie, tak porządna panna nie powinna się zachowywać. Przez nią to wszystko!
Nie rozumiał tego dobrze, ale wiedział – że przez nią to wszystko.
Obejrzał się.
Tuż obok niego stała Maja z figlarnym uśmiechem na ustach.
– Chciałam panu coś oddać – rzekła.
Pokazała mu scyzoryk.
– Gdzie pani go znalazła? – zapytał zdziwiony.
– W zamku.
Zesztywniał.
– To w takim razie nie moje!
Uśmiechnęła się.
– Niech pan nie udaje – powiedziała swoim ściszonym głosem. – Ja wiem, że pan był… Widziałam pana. Ja też tam byłam wczoraj! Niech pan się nie obawia, nie powiem nikomu.
– Nie powie pani?
– Nieee…
Błysnęła ku niemu oczami i nagle uczuł, że na pewno nikomu nie powie. Jak gdyby od lat byli ze sobą w porozumieniu. Przysunęła się do niego.
– Po co pan tam chodził? – zapytała z bliska, jedną ręką opierając się o drzewo. Znowu uśmiechnęła się lekko – zadarła głowę i spojrzała na wierzchołek drzewa – potem znowu na niego. Wszystko to było takie poufałe, jakby trąciła go łokciem.
Kiedy się ociągał z odpowiedzią, powtórzyła cichutko, ledwo poruszając wargami, ale natarczywie.
– Nie powiem nikomu. Czy po to… po co i do mojej szafy?
Czy powiedzieć, że chciał zabrać pieniądze tylko ze złości – żeby się zemścić na niej? Nie – i tak by nie uwierzyła. Zresztą coś takiego było w jej głosie – coś łapczywego, nienasyconego – że uczuł, iż nie potrzebuje się uniewinniać. Zamiast wyraźnie odpowiedzieć roześmiał się tylko, a ona natychmiast odwzajemniła się tym samym drażniącym śmieszkiem, który już raz słyszał – wtedy w sionce, gdy pytała, czy chciałby zrobić karierę?
– Pani to jest… – rzekł nie wiedząc dobrze, co chce wyrazić.
Mimo woli, śmiejąc się, przyglądali się sobie z ciekawością – czy naprawdę są tacy podobni? I to podobieństwo sprawiało obojgu wielką radość, zbliżało, łączyło, spoufalało.
– A skąd pan wiedział, że w szafie są pieniądze? – spytała panna Ochołowska, zupełnie jak gdyby nie była właścicielką szafy i pieniędzy, ale wspólniczką w kradzieży.
– Jak pani spała w wagonie, wyciągnąłem z palta list i przeczytałem.
– Ach, przeczytał pan list mojej matki. Racja, pisała o pieniądzach! A dlaczego pan wyciągnął list?
– Z ciekawości!
Znów się roześmieli. Tak świetnie się rozumieli. Lecz ona zapytała od niechcenia:
– A skąd panu przyszło do głowy, że w zamku jest coś do zabrania? Kto panu powiedział? Profesor Skoliński?
– Skąd pani wie?!
Zmrużyła oczy.
– Ja się interesuję tą sprawą. Przecież mój narzeczony mieszka na zamku i jest sekretarzem księcia. Ja jestem w tym za-in-te-re-so-wa-na. Ale… Czy pan chce pomówić ze mną zupełnie szczerze?
– Dobrze.
– Ręka?
– Ręka.
Podali sobie ręce.
To pana Skoliński wysłał do zamku?
– Właściwie tak. Po wiedział m i, że tam mogą być wielkie skarby, że on to wyczytał gdzieś, w jakichś starych papierach. Wysłał mnie, żebym zobaczył, czy naprawdę tam co jest. A ja myślę sobie – pójdę i zobaczę na wszelki wypadek. Ale obiecała pani nikomu nie mówić.
Opowiedział jej pokrótce swoją wyprawę.
– No i co?
– Ii… Widziałem tylko kilka pokoi, ale były puste. Gołe ściany. Może w innych co jest. A co, są skarby na zamku czy nie ma? – zapytał z ciekawością, ale nie odpowiedziała mu.
– Rozmawiał pan ze Skolińskim po powrocie?
– Jeszcze nie. Dopiero mam zamiar.
– Niech pan mu nic nie mówi… na razie – rzekła. Niech pan się wstrzyma do jutra. Jeszcze się zastanowię nad tym. Nie będzie pan mówił?
– Mogę nie mówić.
– No to chodźmy grać! Już sucho!
Pobiegła co sił w nogach. Ścigali się, ale niedaleko domu Maja zwolniła tempo. – Spokojnie – szepnęła. Zabrali rakiety i piłki.
Od razu pierwsze uderzenia przekonały ich, że tym razem gra będzie świetna! Oboje grali z największą rozkoszą, zapominając o całym świecie, z radością. Maję zdumiewało, że odbija jakimś cudem piłki, o których dotąd nawet marzyć nie mogła, on zaś za każdym uderzeniem odkrywał w sobie nowe światy. Nikt się nie przyglądał. A podobieństwo stylów gry, pokrewieństwo temperamentów sprawiało, iż jedno wydobywało z drugiego maksimum umiejętności, zręczności, wysiłku.
Читать дальше