męczący był ten obiad. I wciąż wałkowano „sytuację", tyleż ogólną, w związku z odwrotem niemieckim, co miejscową, ja zaś gubiłem się w tym języku wiejskich, tutejszych rozmów, odmiennych od warszawskich, rozumiałem piąte przez dziesiąte, ale nie pytałem, nie chciałem o nic pytać, wiedziałem że nie warto i zresztą nie było to wskazane, po cóż mi to i tak kiedyś się dowiem, w tym gwarze piłem i tylko widziałem, że pani Amelia, zawiadując niestrudzenie wszystkim z wyżyny swojej zasuszonej główki, wciąż odnosi się do Fryderyka z jakąś szczególną czujnością, z wyjątkowym 62 skupieniem, ba, z napięciem – wydawała się w nim zakochana… Miłość? Była to raczej ta sama magia jego niewyczerpanej, zdawałoby się, świadomości, czego i ja wielekroć doznałem. Tak przejmująco, tak nieodwołalnie był świadomy! I Amelia, wyostrzona zapewne niejedną medytacją i niejednym wysiłkiem duchowym, od razu wywęszyła z kim ma do czynienia. Ktoś okropnie skoncentrowany, nie dający się niczym złudzić ani odciągnąć od ostateczności – jakiegokolwiek byłaby ona pokroju – ktoś ostatecznie poważny, wobec kogo tamci wszyscy byli wprost dziecinni. Odkrywszy Fryderyka, zapragnęła z całą pasją wiedzieć, jak się zachowa ten gość wobec niej – czy przyjmie ją, czy też odepchnie wraz z prawdą, którą w sobie wypiastowała.
Domyślała się, że był niewierzący – to się wyczuwało z pewnej jej ostrożności, z dystansu, jaki zachowywała. Wiedziała, że między nimi istnieje ta przepaść, a mimo to od niego właśnie oczekiwała uznania i potwierdzenia. Tamci inni, ci, z którymi dotąd się spotykała, byli wierzącymi, ale nie sięgali dostatecznie w głąb – ten zaś, niewierzący, był jednak bezdennie głęboki i dlatego nie mógł nie uznać jej głębi, był „ostateczny", więc i jej ostateczność musiał pojąć -
przecie on „wiedział", on „rozumiał" i „czuł". Amelii chodziło o to aby wypróbować swoją ostateczność na jego ostateczności, przypuszczam, że była jak prowincjonalny artysta, który utwór swój chce po raz pierwszy przedstawić znawcy – lecz ten utwór to była ona sama, to było jej życie, dla którego domagała się uznania. Ale, jak się rzekło, nie była w stanie tego wypowiedzieć, prawdopodobnie nie mogłaby zdobyć się na to nawet gdyby ateizm nie był na przeszkodzie. Niemniej obecność tej głębi cudzej pobudziła ją we wszystkich jej głębiach i starła się przynajmniej natężeniem i pogotowiem swoim przekazać mu, jak bardzo jej na nim zależy i czego się spodziewa po nim.
Co do Fryderyka, ten zachowywał się, jak zawsze, bez zarzutu i z największym taktem. Jednakże podłość, ta sama co wtedy przy gracach, gdy przyznawał się do klęski, zaczęła w nim powoli zaznaczać się pod jej wpływem. Była to podłość bezsilności. Wszystko to przypominało bardzo kopulację, HK ^H duchową oczywiście. Amelia żądała, aby uznał, jeśli nie jej! Boga, to jej wiarę, lecz ten człowiek nie był zdolny do takiego aktu, skazany na wieczysty terror tego co jest, w chłodzie} swoim, nie rozgrzany niczym – on był, jaki był – i przygl się tylko Amelii stwierdzając, że jest, jaka jest. Co, i właśnie w promieniach jej ciepła, stało się trupio bezsilne. I ateizm jego rosnął pod wpływem jej teizmu, zostali już uwikłani w tę sprzeczność fatalną. A cielesność jego także rosła pod działaniem jej uduchowienia i ręka jego, na przykład, stała się bardzo, bardzo, bardzo ręką (co, nie wiem dlaczego, przypomniało mi ową glistę). Przyłapałem też jego spojrzenie, którym rozbierał Amelię niczym donżuan małą -dziewczynkę i które wyraźnie zastanawiało się, jak też ona może wyglądać goła – nie z jakichś erotycznych zapędów, oczywiście, a po prostu aby wiedzieć lepiej z kim się rozmawia. Pod tym wzrokiem ona skuliła się i nagle zamilkła -
zrozumiała, że dla niego jest tylko tym czym jest dla niego, niczym więcej.
Miało to miejsce na tarasie, już po obiedzie. Wstała z fotela i zwróciła się do niego:
– Proszę mi podać rękę. Przejdziemy się trochę.
Oparła się na jego ramieniu. Może w ten sposób, fizycznym zetknięciem, chciała oswoić go z sobą i przemóc tę jego cielesność! Szli we dwoje, tuż przy sobie, jak para kochanków, my zaś w sześcioro nieco z tyłu, jak w orszaku – ależ to rzeczywiście wyglądało na romans, czyż nie tak samo towarzyszyliśmy niedawno Heni i Wacławowi?
Romans, ale tragiczny. Przypuszczam, że Amelia doznała niemiłego dreszczyka gdy przyłapała ten jego wzrok rozbierający – bo nigdy nikt tak do niej nie podchodził, bo szacunek i miłość otoczenia były jej udziałem od najwcześniejszych lat. Cóż więc on wiedział i jaka była ta jego wiedza – aby móc ją tak potraktować? Była absolutnie pewna, iż rzetelność jej wysiłku duchowego, który zjednał jej sympatię ludzką, nie może być podana w wątpliwość, więc właściwie nie bała się o siebie, bała się o świat – gdyż tutaj jej widzeniu świat przeciwstawiało się inne widzenie, nie mniej poważne, dykto-s 64 wane również jakimś wycofaniem się na ostateczne pozycje…
Te dwie powagi kroczyły obok siebie, pod ramię, po łące rozległej, a słońce już się obniżało i ogromniało, czerwieniło, wytryskały z nas cienie dalekie. Henia szła z Wacławem. Hipolit z Marią. Ja z boku. I Karol. Tamta para przed narni, pogrążona w swoim dialogu. Ale dialog niczego nie wyrażał. Rozmawiali o…
Wenecji. ~- W pewnej chwili ona przystanęła. '"'
– Proszę spojrzeć naokoło. Jak pięknie! Odpowiedział: **
– Tak, bez wątpienia. Bardzo pięknie.
Powiedziane, żeby jej przytwierdzić.
••'• Drgnęła w nagłym zniecierpliwieniu. Odpowiedź była nieistotna – żeby uniknąć właściwej odpowiedzi – choć udzielona starannie i nawet z uczuciem – ale z uczuciem aktora. Ona zaś domagała się niekłamanego zachwytu dla witczoru, będącego tworem Boga i chciała, żeby on uwielbił Stwórcę przynajmniej w jego dziele. Jej czystość zawarła się w tym pragnieniu.
– Ależ proszę naprawdę popatrzeć, naprawdę powiedzieć. Czy to nie jest bardzo piękne?
Tym razem, przywołany do porządku, skupił się, wyraźnie się wysilił i rzekł rzeczywiście najszczerzej jak mógł, nawet z pewnym wzruszeniem.
– Ależ bardzo, niewątpliwie piękne, tak, wspaniałe!
Nie mogła mieć pretensji. Widać było, że dokłada starań aby ją zadowolić. Ale ta jego fatalna właściwość: kiedy coś mówił, zdawało się że mówi, aby nie powiedzieć czegoś innego… Czego? Amelia postanowiła zagrać w otwarte karty i, nie ruszając się z miejsca, stwierdziła:
– Pan jest ateistą.
Zanim wypowiedział się w tak delikatnej materii, rzucił wzrokiem na prawo i lewo, jakby sprawdzając świat. Rzekł… dlatego, że musiał, że nic innego nie miał do powiedzenia, że ta odpowiedź była już podyktowana pytaniem.
– Jestem ateistą.
Ale znów mówił żeby nie powiedzieć czegoś innego l To się czuło! Zamilkła, jakby odcięto jej możliwość polemiki.
3 Pornografia Gdyby naprawdę był niewierzącym, mogłaby z nim walczyć; i wtedy wykazałaby całą najgłębszą „ostateczność" własnej racji, ha, walczyłaby z nim jak równy z równym. Lecz jemu słowa służyły tylko do zatajenia… czegoś innego. Czego?
Czego? Jeżeli nie był wierzący, ani niewierzący, to czymże był? Otwierała się połać nieokreślonego, tej dziwnej „inności", w której ona gubiła się, oszołomiona i wytrącona z gry.
Zawróciła do domu, a my wszyscy za nią, rzucając cienie kilometrowe, które, ścieląc się po łące, dosięgały nie znanych nam dalekich miejsc gdzieś u skraju ścierniska. Cudowny wieczór. Była – przysiągłbym – co się zowie w strachu. Szła już nie dbając o Fryderyka który jednak układnie jej towarzyszył – jak piesek.
Читать дальше