– Widzisz, gringo, dla mnie szczęście jest wtedy, gdy mogę sobie wisieć w hamaku i nic nie robić. Im dłużej, tym lepiej. Nic nie boli, nie nagli, nic nie czeka. Nikt nie woła. Brzuch nie burczy, ze chce jeść; żona nie burczy, że chce, żeby jej coś zrobić. Moje szczęście to ta spokojna chwila, która właśnie trwa: nikt i nic niczego ode mnie nie chce, nie trzeba się wysilać, martwić, nigdzie iść.
– Wy Biali – dodał po chwili namysłu – znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy ciągle musicie coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia… I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby czegoś nie zepsuć.
Po tych słowach Indianin wisiał kwadrans w milczeniu, a ja mu nie przerywałem – bardzo chciałem, żeby podsumował przemowę jedną z tych swoich profetycznych sentencji. No i nie zawiódł mnie:
– Dla ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi. [Przypis: Raj na ziemi wisiał w powietrzu Między dwoma drewnianymi słupkami.
Z powodu przetartego sznurka, ten stan miał się wkrótce zmienić Takie momenty jedni nazywają bolesnym rozczarowaniem , inni mówią po prostu Aaał!]
– A o czym myślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten piękny zachód słońca przed nami?
– Nie myślę. Tylko patrzę.
Przerwał, zastanowił się chwilę, a potem dodał:
– I to jest właśnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robić… Ani nawet zrozumieć.
Miał rację – nie potrafiłem.
W moim świecie człowiek zawsze myśli. Nawet wtedy, gdy siedzi i gapi się na zachodzące słońce. A co do rozumienia, to kilkakrotnie otarłem się o zrozumienie indiańskiej duszy, ale nigdy jej nie zgłębiłem. I raczej nie zgłębię, bo jak niby zgłębić kowadło? Można sobie tylko pooglądać.
Działające w wielu krajach Ameryki Łacińskiej nielegalne oddziały militarne, które walczą przeciwko własnemu państwu. Ich oficjalnym celem jest zwy – cięstwo wybranej ideologii. I tak się dziwnie składa, że zawsze jest to któraś z odmian marksizmu. Jedyny znany mi wyjątek od tej reguły stanowiły oddziały Contras, walczące przeciwko lewicowemu reżimowi Daniela Ortegi (Nikaragua – lata 80.).
Skwapliwie korzystają z niezadowolenia społecznego, z konfliktów wewnętrznych w danym kraju, z ludzkiej biedy, braku perspektyw, a przede wszystkim ze słabości władzy państwowej.
W imię wzniosłych ideologii strzelają do wojska i policji, napadają na cywilne autobusy i ciężarówki, plądrują sklepy i targowiska, grabią, co się da spieniężyć albo zjeść. Potem w pośpiechu uchodzą do swoich kryjówek – albo w niedostępne góry porośnięte gęstym lasem deszczowym, albo do dżungli. Tam nikt ich nie jest w stanie wytropić – żadna armia świata, z żadnym, nawet najnowocześniejszym, sprzętem. Czekają więc sobie spokojnie na kolejną „akcję”, czyli najczęściej na zlecenie któregoś z karteli narkotykowych. A co im można zlecić?
Dwie rzeczy: przemyt trefnego towaru, albo porwanie lub zabójstwo niewygodnych osób. Czasami dochodzi do tego jeszcze jakaś drobnica w stylu: „wysadzenie w powietrze czyjegoś samochodu, domu, szybu naftowego” itp.
Guerrilla - wbrew temu co podają słowniki – to nie żadna „partyzantka”, a jedynie dobrze zorganizowane i świetnie wyszkolone grupy uzbrojonych bandytów. Tępi mordercy bez skrupułów.
Było to między rzekami Napo a Putumayo. O jakiś tydzień drogi na południe od miejsca, gdzie zbiegają się granice Peru, Ekwadoru i Kolumbii.
Nieprzyjemne odludzie. Nieprzyjemne, bo guerilla uważa je za swoje wyłączne dominium Na co dzień mieszkają tu tylko Indianie, ale od czasu do czasu pojawia się także ten czy inny oddział zbrojny FARC [Przypis: FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia) – Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii Powstały w roku 1964, z chłopskich oddziałów zbrojnych partii liberalnej Przekształcenia luźnych oddziałów w regularną armię dokonali komuniści Dzisiaj FARC liczy 30 tysięcy zaprawionych u walkach żołnierzy. Na handlu narkotykami zarabia miliard dolarów rocznie. Drugie źródło dochodów stanowią okupy za porywane osoby [przyp. tłumacza]] Liże rany (powstałe w trakcie potyczek z armią rządową), skupuje kokę (od Indian) i bardzo nie lubi natykać się przy tej okazji na białych intruzów. Nawet jeżeli ci intruzi są tylko badaczami ginących plemion i tłumaczą, ze koka ani guerrilla ich w ogóle, ale to w ogóle, nie interesują.
A kiedy guerrilla nie lubi się na coś natykać, to się nie natyka. A gdyby, mimo wszystko, jakimś zupełnym przypadkiem się natknęła, to będzie to z całą pewnością przypadek nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy dla bledszej ze stron, bo druga, ta bardziej śniada i złowieszczo uśmiechnięta, nic sobie z takich przypadków nie robi – w końcu to tylko jedna więcej kulka w jeden więcej biały łeb.
Tak czy owak było to gdzieś między rzekami Napo a Putumayo. Posłuchajcie…
– Chcesz iść nocą przez dżunglę, gringo?! – twarz Pepe ozdobiło kompletne zaskoczenie, a stojący za nim dwaj Indianie wyglądali jakbym właśnie odwołał Boże Narodzenie.
– Człowieku, przecież ty jesteś… Biały 1Mieli co najmniej trzy powody, by się dziwić:
Biali nie chodzą po dżungli nocą, bo już za dnia sprawia im to niebywałe trudności, to po pierwsze. Po drugie, nawet Indianie unikają marszów po ciemku, ponieważ w warunkach tropikalnej puszczy „po ciemku” oznacza po omacku. Po trzecie lało i nie miało zamiaru przestać. W dodatku lało po amazońsku, co różni się od normalnego lama tym, czym różni się dyngus z użyciem wiader od kropelki perfum na kołnierzyku.
– Ruszamy – powtórzyłem spokojnie lecz stanowczo Indianie stanęli jak wryci. (Stali już wcześniej, ale nie aż tak twardo.) To był jeden z tych momentów, kiedy ludzie patrzą na siebie z pozycji dwóch obcych kultur i nijak nie potrafią zrozumieć sygnałów wysyłanych przez stronę przeciwną Pepe miał minę jak telegrafista, który odebrał przez radio głos tam – tamów – nie bardzo wiadomo, o co chodzi, ale z całą pewnością o nic dobrego.
* * *
Ja – gringo – byłem przybyszem ze świata, który mierzy i oblicza czas. Dlatego, mimo deszczu, chciałem spiesznie ruszać w drogę. Wiedziałem, ze jak nie wyruszymy natychmiast, to do rana nasz szlak zostanie zabarykadowany dziesiątkami strumieni. Teraz dawały się jeszcze przeskoczyć jednym susem albo przejść w bród. Jutro, wezbrane od całonocnej ulewy, będą szerokie na dziesięć metrów i wypełnione rwącą wodą i błotem. To, co nam miało zająć dwa dni spokojnego marszu, zamieni się w tydzień mozolnej udręki Dlatego lepiej było wyruszyć teraz – nocą i w deszczu.
Indianie myślą zupełnie inaczej – nie liczą czasu i nie godzą się płacić dzisiejszą niewygodą za jutrzejsze ułatwienia – żyją tą jedną niepowtarzalną chwilą, która właśnie trwa A ona może być albo przyjemna, albo przeciwnie Więc lepiej żeby była przyjemna, prawda? Dlatego bardzo trudno ich przekonać, ze mają porzucić suchy szałas i wyjść na deszcz.
W dodatku wszelkie planowanie przyszłości uważają za niedorzeczność – przecież nikt z nas nie wie co będzie, wymyślamy sobie tylko co być może. Lepiej więc teraz usiąść przy ciepłym ogniu i czekać aż deszcz się skończy, a potem, kiedy |uz słońce osuszy ziemię, ruszyć w drogę.
* * *
– Nie osuszy jeszcze przez tydzień! – tłumaczyłem uparcie.
Читать дальше