Sejm odrzucił propozycję, aby konkluzje raportu zostały uznane za propozycje całej Izby i uchwalił, na wniosek Unii Demokratycznej, nic nieznaczące oświadczenie, że oddaje hołd ofiarom bezprawia, raport przyjmuje do wiadomości, i uważa, iż sprawa powinna być dalej badana.
Po czym z ulgą raport odesłano do archiwum, gdzie przez następnych 14 lat pokrywał się kurzem jako „druk sejmowy 1104 z dnia 26 września 1991 roku” – pierwszy i najtrudniej dostępny prohibit III RP. W tajemniczy sposób obłożony został klauzulą tajności, nie wiadomo do dziś, przez kogo właściwie – w każdym razie powołując się na tę klauzulę nie udostępniano raportu nawet historykom. Dopiero w roku 2005, odpowiadając na pismo byłego przewodniczącego komisji, ówczesny szef MSW Ryszard Kalisz poinformował, że wedle jego wiedzy dokument przestał być tajny w marcu 2002.
Dziś raport jest już wreszcie powszechnie dostępny – został wydany w 2005 roku przez „Arcana” ze wstępem Rokity i historycznym komentarzem Antoniego Dudka. Każdy może przeczytać.
Nie jest to lektura łatwa. Po pierwsze – mamy do czynienia z dokumentem, który nie zaczyna spraw ab ovo, nie relacjonuje, co się kiedy zdarzyło, ale wyłącznie podsumowuje kwerendę w prokuratorskich papierach. Lwią część raportu zajmuje ocena dokumentów wytworzonych w ramach komunistycznego „śledztwa” dotyczącego przebiegu pacyfikacji kopalni „Wujek”. Część pozostałą – relacja o tym, jak „badano” inne przypadki tajemniczych zgonów.
Po drugie – to jest lektura, która, mimo wszystko, mimo trudnej do przebrnięcia formy prawniczego sprawozdania, stawia włosy na głowie.
Zawsze mi się przypomina w takich chwilach surowo zakazana przez sowiecką cenzurę baśń Jewgienija Szwarca o miasteczku od stuleci rządzonym przez trzygłowego smoka – miasteczku, do którego przybywa pewnego dnia, aby je wyzwolić, rycerz Lancelot. Nikt go tam nie wzywał ani nie chce, przyzwyczajeni do odwiecznego strachu mieszkańcy manifestują przeciwko tylko jego obecności w mieście z tą samą potulnością, z jaką Polacy w 1976 roku manifestowali przeciwko warchołom z Radomia i Ursusa, a w chwili, gdy piszę te słowa, wynędzniali Kubańczycy, spędzeni na place Hawany, demonstrują swe uwielbienie dla zdychającego Fidela i niezłomną wolę trwania w socjalizmie. Ale Lancelot, bez względu na to wszystko, musi stanąć do walki ze smokiem, bo, jak tłumaczy, nieopatrznie zajrzał kiedyś do Wielkiej Księgi. A kto zajrzy do Wielkiej Księgi, w której dzień po dniu w magiczny sposób zapisują się wszystkie ludzkie krzywdy, ten już nigdy nie może zaznać spokoju.
Sprawozdanie Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW jest taką Wielką Księgą – przynajmniej dla kogoś, kto nie uległ amnezji, i pamięta, że zło komunizmu nie polegało tylko na usunięciu z partii jednego czy drugiego literata, który skasowawszy, co było do skasowania za peany na cześć Stalina, zapragnął na starość pochodzić w glorii opozycjonisty i trochę pokłapał gębą do mikrofonu zachodniemu korespondentowi. I że opozycję tworzyli nie tylko ludzie, którym w więzieniu pozwalano pisać książki, a potem wypuszczano ich na Zachód, żeby pobrylowali na tamtejszych salonach jako żywy dowód dla zblazowanych w kapitalistycznym dobrobycie lewicowych intelektu ałistów, że oprócz skostniałej partyjnej biurokracji jest też w krajach obozu sowieckiego zdrowy nurt lewicy rewolucyjnej, wciąż bliskiej klasie robotniczej i szczytnym ideałom marksizmu-leninizmu-trockizmu.
Opozycję tworzyli też tacy ludzie, których na zachodnich salonach nie znano i o których nikt się nie upominał.
Jak Jan Samsonowicz z Gdańska, którego znaleziono powieszonego na płocie Stoczni Gdańskiej. Wcześniej zdążył pożegnać się z synem i powiedzieć mu, że szykuje się wraz z przyjaciółmi z podziemia do dużej akcji, a żonę uprzedził, by nigdy nie wierzyła, jeśli będą mówić, że zginął w nieszczęśliwym wypadku albo popełnił samobójstwo.
Jak ludzie, którzy zakatowani zostali na śmierć przez milicjantów i ubeków. Ryszard Ślusarski z Legnicy, Stanisław Kot z Rzeszowa, Tadeusz Wądołowski, który zmarł na komisariacie kolejowym MO w Gdyni, i któremu w akcie zgonu wpisano „śmierć z przyczyn chorobowych”, nie wspominając ani słowa o widocznych na ciele obrażeniach. Jak Bronisław Grzywna, w wypadku którego prokuratura przyznała nawet, że zmarł wskutek pobicia, ale śledztwo umorzyła. Jak Wacław Kulimowski, który przed zgonem sam zdążył opowiedzieć, co robiono z nim na komendzie. Jak Kazimierz Łazarski z Oleśnicy, Grzegorz Luks z Goleniowa i inni.
Czytamy, poznając jeden po drugim przypadki z perspektywy oficjalnych sprawozdań, zwykle preparowanych tak nieudolnie, że gdyby nie powaga sprawy, chciałoby się parsknąć śmiechem. Józef Kucia – zatrzymany przez milicję, znaleziony został martwy w lesie. Śledztwo ograniczyło się do wyperswadowania świadkowi, który widział, jak wciągano go do radiowozu, że nic nie widział.
Czytamy o ludziach, których po zatrzymaniu esbecy odwozili nie do aresztów, ale do izb wytrzeźwień – by Urban mógł w razie czego lekceważąco stwierdzić, że zmarły nie był żadnym tam opozycjonistą, zwykłym pijakiem. Jak Krzysztof Skrzypczak z Poznania, który, według oficjalnych ustaleń komunistycznej prokuratury, będąc pijany do nieprzytomności i skrępowany skórzanymi pasami, zdołał wstać z łóżka i się powiesić.
„Powiesił się” też Jarosław Romanowski w areszcie w Suwałkach – po tym „samobójstwie” na ścianach celi pozostały ślady krwi, a na ciele wisielca obrażenia, których w chwili aresztowania bez wątpienia nie miał. Nie przeszkodziło to odnośnym władzom stwierdzić ponad wszelką wątpliwość samobójstwa. Podobnie, jak w wypadku powieszonego w areszcie w Miechowie Jana Krawca, a w Śremie Mariana Klupczyńskiego.
W przeglądanych przez komisję Rokity aktach roi się od samobójców. Niezwykłych samobójców – ni z tego, ni z owego, decydują się na ten krok, na przykład, ludzie powszechnie znani ze swej religijności. A zdecydowawszy się, zabijają się w sposób rzadko spotykany. Jak na przykład Janusz Sierocki – który, jak ustaliła peerelowska prokuratura, wyskoczył z okna. Śledczych bynajmniej nie zdziwiło, że według świadków tego „skoku” Sierocki leciał tyłem. Jadwiga Kryńska – wielokrotnie zatrzymywana za działalność opozycyjną, też w końcu „wyskoczyła z okna”. 20 minut przed tym skokiem był u niej lekarz i nie stwierdził żadnych objawów samobójczych. Marek Pawlak, na popełnienie „samobójstwa” przez skok z okna swego mieszkania wybrał akurat moment, kiedy mieszkanie to przeszukiwała MO.
Są też w raporcie ofiary niezwykłych wypadków. Marcin Antonowicz – „wypadł” z milicyjnego stara. Krzysztof Struski „wypadł” z radiowozu. Stanisław Bulko „wyskoczył” z milicyjnego radiowozu wprost pod koła samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Wedle sekcji zwłok, odrzuconej przez prokuratora jako błędnie przeprowadzona, w chwili, gdy wyskakiwał, już był martwy.
Topielcy – Emil Barchański. Nie miał jeszcze nawet osiemnastu lat, gdy został aresztowany w konspiracyjnej drukarni. Na procesie, ku wielkiemu niezadowoleniu prokuratury i sądu, odwołał zeznania złożone w śledztwie i zeznał, że zostały one wymuszone torturami. Opisał szczegółowo, w jaki sposób był torturowany. Zwolniony do czasu rozprawy odwoławczej, wkrótce został wyłowiony martwy z Wisły. Oczywiście – samobójstwo. Śledczy nie uznali za stosowne ustalać, kim był człowiek, w towarzystwie którego widzieli go tuż przed śmiercią świadkowie. Cóż niby dziwnego – popełnianie samobójstwa z asystą było w stanie wojennym obyczajem częstym wśród działaczy podziemia, szczególnie tych, którzy nie zaliczali się do opozycyjnej „arystokracji”, których losu nie śledzili korespondenci zachodnich mediów, a już zwłaszcza, jeśli mieli pecha należeć do nurtu odrzucającego porozumienie z komunistami.
Читать дальше