Historia potoczyła się inaczej, sytuacja polityczna rozwinęła się niezgodnie z oczekiwaniami i wspomniany wyżej prywatyzacyjny projekt musiał Rakowski wyrzucić do kosza. A gdyby poszło nieco inaczej, i prywatyzacja Polski przebiegłaby podobnie jak za wschodnią granicą? Czy Michnik, przez całe życie człowiek lewicy, broniłby wtedy warstwy nowych towarzyszy-kapitalistów z równą pasją, z jaką bronił majątku ich partii? Czy użyłby argumentu, że nie wolno naruszać zasad wolnego rynku, że własność prywatna jest święta? Czy po odcedzeniu wszystkich retorycznych ozdobników wynikłoby z jego publicystyki, że naród, który wczoraj on sam wzywał do strajków, teraz ma się zamknąć i wziąć do posłusznej służby na folwarkach wczorajszych dyrektorów, a dzisiejszych właścicieli – bo to jest właśnie wolny rynek, a wolny rynek to dziejowa konieczność?
Założyłbym się, że tak, o wszystkie pieniądze – gdyby tylko istniał sposób rozstrzygnięcia takiego zakładu.
Nie znam żadnej historycznej pracy, która dokumentowałaby ruchy, jakie odbywały się w latach osiemdziesiątych w peerelowskiej bankowości. Ale nawet ze swej wyrywkowej i powierzchownej wiedzy dziennikarza wnosić mogę, że były to ruchy nader charakterystyczne. W kolejnych bankach regionalnych wymieniano zarządy, do których wprost z gmachów partyjnych i państwowych przenosili się komunistyczni wojewodowie, lokalni sekretarze, szefowie SB i MO. Zmiany nie ominęły oczywiście centrali – na przykład, żeby nawiązać do spraw opisanych w poprzednim rozdziale, dewizy z kont PZPR mogły zostać przerzucone w marcu 1990 na konto nowo powstałej SdRP, z naruszeniem obowiązujących wówczas przepisów, tylko dzięki życzliwości warszawskiego dyrektora oddziału PKO. Który nie mógł nie być życzliwy, skoro jeszcze niedługo wcześniej był szefem Wydziału Zagranicznego KC PZPR.
Ten masowy ruch towarzyszy i kadry oficerskiej do bankowości nie mógł być przecież dziełem przypadku. O ile wiem, nie znajduje też śladu w żadnej z zachowanych uchwał władz partyjnych. Ale miał miejsce niewątpliwie; nie jest to jedyny powód, by uważać, że w latach osiemdziesiątych oficjalne struktury PZPR mają już coraz mniej rzeczywistej władzy, że wymyka im się ona z rąk na rzecz jakichś gremiów nieformalnych, tworzonych głównie przez wojsko i służby specjalne. Myślę, że jakiś historyk dokona jeszcze żmudnej pracy prześledzenia nominacji w peerelowskiej bankowości w latach osiemdziesiątych, a przy okazji może i sprawdzenia, z której partyjnej koterii rekrutowali się nowi „bankowcy”.
Początek tego procesu, kiedy już zostanie oznaczony, również będzie istotną kandydaturą do miana początku III RP.
Ale jest jeszcze jedna – czerwiec roku 1986, kiedy to PRL została członkiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a zaraz potem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Podejmując tę decyzję, Jaruzelski już wtedy przesądził – choć niekoniecznie zdawał sobie z tego sprawę -że konieczne stanie się uporządkowanie finansów państwa, którym kierował, i urealnienie pieniądza. Nieuchronne stało się zerwanie z dziwacznym systemem przeliczników „cennych dewiz” i „rubli transferowych”, z wziętymi z sufitu cenami surowców i energii, z całą tą fikcją, bez której księżycowa gospodarka peerelu istnieć nie mogła.
A to nieuchronne zerwanie musiało być operacją bolesną: nie dało się jej przeprowadzić bez wielkich podwyżek cen, drastycznego spadku płacy realnej i przepadku oszczędności. Numeru z wymianą pieniędzy, jaki w analogicznej sytuacji „nawisu inflacyjnego” wykonał w 1950 Bierut, kradnąc polskim rodzinom resztki ocalonego z wojennej pożogi dorobku, za Jaruzela powtórzyć się już nie dało – bo na drzewach, zamiast liści, rzeczywiście zawiśliby komuniści. Jedyną możliwością było przerzucenie odpowiedzialności za mający nieuchronnie nastąpić szok na kogoś innego – jakiś „pakt na rzecz reform” czy „wielka koalicja”, dzięki której w oczach poddanych odpowiedzialność za ich poziom życia obciążyłaby nie tylko komunistów, ale także opozycję. Przypominam: kilka miesięcy potem miała miejsce pierwsza, nieudana próba takiej operacji, czyli utworzenie przy Jaruzelskim „Społecznej Rady Konsultacyjnej”.
(Cholera, znowu ciśnie mi się pod pióro dygresja – do tej bierutowskiej wymiany pieniędzy. Historyczny miesięcznik popularnonaukowy „Mówią wieki”, pisząc kiedyś o tej stalinowskiej grandzie, przypomniał poetycki pean na jej cześć, pióra Jana Brzechwy, który w obrzydliwy sposób wysławia grabieżców i kpi z kułaka i spekulanta, których w ten sposób dosięgła rewolucyjna sprawiedliwość:
„…przyszły inne czasy
Miliony powędrują do państwowej kasy
Przybędą za to nowe bloki albo mosty
Z pożytkiem dla każdego. Stąd rachunek prosty
Robotnicy na zmianie pieniędzy nie stracą
Bo wzbogacając państwo sami się bogacą!”.
Piszę o tym, bo kiedy w roku 2000 w pewnej miejscowości w Polsce tamtejsza prawica miała czelność zaprotestować przeciwko projektowi nadania imienia Jana Brzechwy szkole, przypominając, że oprócz pięknych wierszy dla dzieci i przedwojennych peanów na cześć Piłsudskiego ma on także na sumieniu teksty haniebne, michnikowszczyzna wytoczyła przeciwko niej najgrubsze działa, na czele ze swym ulubionym oskarżeniem o antysemityzm.)
No więc, w którym miejscu wyznaczyć ten punkt początkowy procesu, który doprowadził do powstania państwa, zwanego oficjalnie III Rzeczpospolitą, a nieoficjalnie nazywanego czasem peerelem-bis?
Osobiście sądzę, że jej początki sięgają roku 1981 i stanu wojennego. Wynika ta cezura nie tyle z jakiegoś konkretnego wydarzenia, choć mówimy o okresie w ważkie wydarzenia historyczne obfitującym, co ze zmiany sytuacji psychologicznej. I wśród rządzonych, i wśród rządzących.
Zachowały się protokoły z posiedzeń władzy PZPR podczas sierpniowych strajków. Jest w nich zapis bardzo charakterystycznego starcia argumentów. Starzy partyjni kretyni gardłują: zbombardować stocznię, wprowadzić do akcji wojsko, stocznię potem odbudujemy, miasto, jeśli będzie trzeba je zburzyć, to też, ale kontrrewolucję trzeba zmiażdżyć! Jaruzelski odpowiada chłodno: zbombardować stocznię można, można puścić czołgi na ulice Trójmiasta i wystrzelać manifestantów, jak w 1970. Ale jeśli to zrobimy, stanie kolejnych sto, albo 500, albo 1000 zakładów, a do wszystkich nie wejdziemy. Nie ma tyle wojska.
To dlatego czerwony, w przeciwieństwie do Grudnia i Czerwca nie decyduje się strzelać – bynajmniej nie dlatego, żeby nagle go ruszyło sumienie, że to nieładnie, by „Polak do Polaków”. Bunt roku 1980 jest za duży i zbyt dobrze zorganizowany, i starzy komuniści, którzy tego nie rozumieją, muszą ustąpić miejsca nowym, sprytniejszym.
Ustępstwa roku 1980 są czysto taktyczne, komuniści i wiedzą przecież doskonale, że na dłuższą metę niezależna od nich silna organizacja społeczna istnieć po prostu nie może. Ale co zrobić, skoro do jej zdławienia nie wystarcza już brutalna siła? Ekipa, którą gromadzi wokół siebie Jaruzelski, znajduje rozwiązanie: jest nim wojna psychologiczna. Zanim ruszy się czołgi, trzeba społeczeństwo tak zmęczyć, urobić i zastraszyć, żeby w krytycznym momencie pozostało bierne i obojętne. Właściwie już od pierwszych chwil po podpisaniu porozumień społecznych” rozpoczyna się wojna nerwów. Komuna na każdym kroku stara się podgrzać atmosferę. Nie idzie na konfrontację, cofa się w ostatniej chwili, ale natychmiast znajduje nowy pretekst, by ani na moment napięcie nie spadało. Pierwszym przykładem jest kryzys wywołany odwlekaniem sądowej rejestracji „Solidarności”, potem pojawiają się następne jeśli akurat nie nadarza się żadna okazja, bezpieka posuwa się do bezczelnych prowokacji, jak pobicie działaczy „Solidarności” w Bydgoszczy. Kiedy ekipie Jaruzelskiego udaje się przekonać Sowietów, że tylko ona zagwarantuje im w Polsce spokój, generał, zastąpiwszy, niezdecydowanego Kanię, zaczyna swe sekretarzowanie od apelu o „dziewięćdziesiąt spokojnych dni” – a jednocześnie prowokacje ulegają nasileniu.
Читать дальше