„Nie zbliżaj się pan” – pomyślałam, gdy jedyny przechodzień, gość z pekińczykiem, znikł za rogiem.
Byłam dziś wyjątkowo bojowo nastawiona do świata. Dość uprzejmości i naiwnej wiary w ludzką życzliwość. Doświadczałam wewnętrznego buntu i było to bardzo miłe uczucie. Stawię czoło całemu światu i zwyciężę… albo zginę. Ujrzałam siebie, niesioną na tarczy, jak średniowieczny rycerz, wśród dźwięków kołatek i zawodzeń płaczek w czarnych powiewnych szatach, kiedy dziadek ponownie zagadnął:
– Miła pani, przepraszam, że znów niepokoję, ale szukam młodej osoby i pani akurat się nadaje.
Skoczyło mi ciśnienie.
– Przykro mi, ale pan się pomylił! JA nie szukam towarzystwa! Proszę mnie zostawić w spokoju!
Mogłam sobie pozwolić na gniewny ton, bo właśnie zobaczyłam wyjeżdżający zza zakrętu autobus. Dla bezpieczeństwa podeszłam blisko krawężnika, cały czas mając na oku starego dziadygę.
– Och – zaśmiał się – przepraszam… rzeczywiście, mogło to zabrzmieć niestosownie… ale ja… jestem artystą… – tłumaczył pakując się do autobusu -… malarzem. Szukam twarzy do obrazu historycznego. Maluję dwór carycy Katarzyny. – Rozsiadł się na sąsiednim siedzeniu. – Pani wydaje mi się idealna.
Spojrzałam na niego spode łba. Nie powiem, jego słowa mile połechtały moje wygłodniałe ego, ale miałam się na baczności. Tacy wymyślają różne sposoby, żeby zwieść młode, naiwne dziewczę.
– Ja tutaj wysiadam, proszę do mnie zadzwonić. – Wcisnął mi w rękę wizytówkę. – Do zobaczenia, mam nadzieję.
* * *
Weszłam do mieszkania i rozejrzałam się po skromnym wnętrzu. Pokój robił wrażenie więziennej celi: puste ściany, na półkach byle jak ułożone książki, porozrzucane ciuchy, kilka kwiatków na parapecie, krzywo przypięta firanka. Co się ze mną dzieje? Zachowuję się jak abnegat i wypalony dekadent. Żeby to chociaż był artystyczny nieład, twórczy chaos, demiurgiczny trans, ale nie, to zwykła nora, nihilistyczny chlew. Jak mogę prowadzić uporządkowane życie wewnętrzne, przeżywać satysfakcjonujący romans zakończony ślubnym kobiercem, kiedy żyję w chlewie! Błe! Złapałam za telefon.
– Czy ty wiesz, która jest godzina? Nie możesz na te swoje depresje wybierać bardziej przyzwoitej pory? – Miśka wyraziła oburzenie, ale wiedziałam, że nie mówi serio. – No, gadaj, co ci znowu leży na wątrobie.
– Oglądałaś ostatni odcinek Masakra w Chinatown?. Idealnie obrazuje moje życie. Moje życie to masakra w Chinatown.
– Piłaś coś? Nie wygłupiaj się! Co się stało? Zachlipałam w słuchawkę.
– Wystawił mnie!
– Kto? Znowu?
Znowu?! Co ona sobie myśli? Ktoś mnie wystawił, to fakt, ale na pewno nie znowu!
– Nie, nikt.
Nie byłam gotowa do upokarzających zwierzeń. A jednak potrzebowałam wsparcia.
– Los mnie ciągle wystawia, no wiesz, nie mam męża, dzieci, mam głupią pracę…
– I pewnie nie masz forsy?
– … yhm.
– Dociągniesz do pierwszego?
– Tak. Ostatecznie zjem Filka, albo Filek mnie, właśnie negocjujemy. Pocieszysz? – zażartowałam przez łzy.
Miśka z powagą przyjęła rolę mentora.
– Szczerze mówiąc, miałam ci to powiedzieć już dawno. Dla mnie sprawa jest prosta, nie posiadasz skrystalizowanego planu na życie, dlatego lawirujesz, łapiesz wrony za ogon…
– Chyba sroki…
– Łapiesz i wypuszczasz. Potem przeżywasz kryzys i znowu zaczynasz od początku. Niczego się nie uczysz.
– W takim razie, co mi radzisz?
– Co z azalią?
Nie do wiary! Miśka poluje na ten kwiatek, odkąd go dostałam od niejakiego Olesia (sprawa przedawniona, ale roślinka kwitnie), i wykorzystuje każdą moją mieliznę życiową, żeby mnie skłonić do, jak to nazywa, bezinteresownego daru. Przemilczałam pytanie.
– Dobra, następnym razem. Na dziś moja rada jest taka: zrób listę zasad, których chcesz się w życiu trzymać. A potem się ich trzymaj…
To było to. Światełko w tunelu. Idealne rozwiązanie: jasno wyznaczone cele, ustalony plan działania, własny kodeks postępowania. To jak posiadać wewnętrzne państewko, którego jest się prawodawcą, siłą rządzącą i sprawczą. Zapaliłam się do tej myśli. Zapragnęłam stworzyć Księgę Praw i Zasad Czcigodnej Ewy Bielskiej. Może kiedyś moje prawnuki będą ją przechowywały jako bezcenny starodruk i szczyciły się przodkiem o nieugiętej woli i głębokim morale. Postanowiłam rzecz przeprowadzić fachowo. Przygotowałam czystą kartkę papieru, pióro, zapaliłam świecę i przy dźwiękach Enyi wykaligrafowałam pierwsze zdanie: Kodeks Moralny Ewy B. Zastanowiłam się. Może przewodnik? To lepiej brzmi. Wyjęłam kolejną kartkę. Napisałam jak następuje:
Przewodnik Życiowy Ewy B.
Art. 1. Zasady.
§ 1. Akceptować siebie całkowicie!
§ 2. Nigdy, przenigdy nie porównywać się z nikim, nawet z samą sobą sprzed pięciu lat (wtedy nie miałam zmarszczek, nawet mimicznych, a teraz mam i śmieję się z tego: ha, ha, ha).
§ 3. Myśleć pozytywnie, w każdej rzeczy zobaczyć przynajmniej trzy dobre strony. Na siłę, choćby przez łzy, widzieć świat pozytywnie!
§ 4. Nie myśleć obsesyjnie o małżeństwie, nie patrzeć na każdego mężczyznę w autobusie jak na potencjalnego ojca dzieciom.
§ 5. Budować głębokie relacje z przyjaciółkami i doskonalić w sobie cechy, które chcę widzieć w przyszłym mężu, jednocześnie cały czas pamiętając o §4.
To na początek wystarczy, a teraz kolej na cel.
Art. 2. Ceł.
§ 1. Znaleźć męża.
§ 2. Znaleźć nową pracę. Praca musi mnie interesować, wyzwalać mój potencjał i siły twórcze.
A. KOŃCZĘ Z KARIERĄ FAKTURZYSTKW!
B. Możliwe zawody:
dziennikarka, pisarka książek dla dzieci, pisarka książek dla dorosłych, scenarzystka, malarka, aromatoterapeutka, psychoterapeutka, wydawca. Obraz do wizualizacji: biały dworek, kwitnący ogród, ja przy sztalugach i gromadka dzieci.
§ 3. Zarabiać ciężkie pieniądze.
§ 4. Urodzić dzieci – pieniądze potrzebne na szkołę rodzenia, poród rodzinny i znieczulenie.
A teraz realizacja:
JAK TO ZROBIĆ???
Spojrzałam na zegarek, dochodziła północ. Na dziś wystarczy. I tak odwaliłam kawał dobrej roboty. Jutro machnę tylko ścisły plan działania i rozpocznę realizację. Że też wcześniej na to nie wpadłam, to takie proste. No nic, lepiej późno niż wcale.
* * *
Obudziłam się z tępym bólem głowy. Śnił mi się prezes walący pięścią w biurko, siny ze złości i z pianą na ustach. Stałam przed nim, kuląc się ze wstydu i strachu. Chciałam się schować za stertą wydrukowanych faktur, bo miałam na sobie tylko czerwone majtki i szelki, ale przykuł mnie do miejsca kamiennym wzrokiem. Wrzeszczał na całe gardło: „Co to za czerwone gacie, mówiłem, że masz być na biało – granatowo, jak na akademii!”. Baśka siedziała na biurku w białej bluzce i ciemnej spódnicy, wesoło machając nogami…
Usiadłam na łóżku z rajstopą wciągniętą do połowy i zapatrzyłam się w podłogę. Przez głowę przeleciało mi kilka czarnych myśli dotyczących beznadziejności mojej egzystencji, kiedy wzrokiem natrafiłam na zapisaną kartkę. Przede mną leżało moje nowe życie. Czułam, że wczorajsza energia zupełnie mnie opuściła i chwilowo nie posiadam niezbędnego entuzjazmu, by ujarzmić ten zimny październikowy poranek, postanowiłam jednak nie poddawać się bez walki.
Читать дальше