– Wróćcie za pół godziny – mówi generał. – Wiśniewski zorganizował eskortę, musicie dziś wyjechać.
Zamykamy drzwi i patrzymy na znikającą ładę. Uświadamiam sobie, jak niemądrze myślałam, że generał to zwyczajny człowiek.
To anioł stróż.
Iwan i ja przechodzimy pod sklepieniem, ziemię pod naszymi stopami pokrywa śnieg, i nagle znajdujemy się na mrocznym podwórzu.
– To ostatnie piętro, prawda? – pyta Iwan, otwierając metalowe drzwi, które zatrzaskują się za nami. Ktoś przybił gwoździami koc do framugi, żeby zapobiec przeciągom. W korytarzu jest niemal równie zimno jak na zewnątrz, a także ciemno. Wokół dwóch opartych o ścianę łopat zebrały się kałuże wody. Wspinamy się po schodach na ostatnie piętro, bo winda jest zepsuta. Schody pokrywa kurz, na klatce czuć gliną. Pocimy się i dyszymy w naszych ciepłych strojach. Przypominam sobie, że generał opowiadał mi o problemach matki z nogami, i wzdrygam się na myśl o tym, że mama nie może dostać się do mieszkania bez pomocy. Mrużę oczy na widok słabego światła i dostrzegam, że ściany pomalowano na szaro, ale wypukłe zdobienia na suficie i framugach przedstawiają spłowiałe ptaki i kwiaty. Te ozdobne motywy sugerują, że budynek był kiedyś pełną przepychu rezydencją. Na każdym półpiętrze w kącie znajduje się małe witrażowe okno, ale większość szyb zastąpiono tanim matowym szkłem albo drewnem.
Docieramy do podestu na ostatnim piętrze, skrzypią drzwi. Staje w nich kobieta w czarnej sukni, podpiera się laską i mruży oczy.
Początkowo jej nie rozpoznaję. Włosy nieznajomej mają kolor cyny, zakrywa je chusta. Jej grube nogi są powykręcane i żylaste pod beżowymi lekarskimi rajstopami. Kiedy jednak kobieta się prostuje i wymieniamy spojrzenia, widzę ją taką jak niegdyś w Harbinie, w eleganckiej szyfonowej sukni, z rozwianym włosem, stojącą przy furtce w oczekiwaniu na mój powrót ze szkoły.
– Aniu! – krzyczy.
Jej głos łamie mi serce. To głos starej kobiety, nie mojej matki. Wyciąga do mnie drżącą dłoń, a następnie przyciska ją do serca. Ma plamy na dłoniach i głębokie bruzdy wokół ust. Wygląda staro jak na swój wiek, to przez trudne życie, ja zaś wyglądam młodo. Ale jej oczy są piękniejsze niż zwykle. Migoczą niczym diamenty.
– Aniu! Aniu! Ukochane dziecko! Piękne dziecko! – krzyczy kobieta, a jej oczy czerwienieją od łez.
Robię krok w jej kierunku, ale się chwieję. Odwaga mnie opuszcza, szlocham. Iwan kładzie mi rękę na ramieniu. Tylko jego głos w moim uchu łączy mnie z rzeczywistością.
– Pokaż jej Lily – szepcze, popychając mnie do przodu. – Pokaż jej wnuczkę.
Bierze mnie za ręce i układa na nich Lily, odsłaniając jej buzię.
Mała otwiera oczy i patrzy na mnie ze zdumieniem. Ma takie same oczy jak kobieta, która wyciąga ręce do mnie. Bursztynowe i piękne. Mądre i dobre. Lily gaworzy i przebiera nóżkami, po czym nagle odwraca się do kobiety i wychyla, odsuwając ode mnie.
Znowu jestem w Chinach, mam dwanaście lat. Upadłam i się skaleczyłam, mama chce mi pomóc. Każdy krok ku niej jest niezręczny, ale szeroko rozpościera ramiona. Kiedy do niej dochodzę, przytula mnie do piersi. Jej ciepło otacza mnie niczym para z gorącego źródła.
– Moja kochana! Moja córeczka! – mówi cicho, spoglądając na mnie z taką czułością, że niemal pęka mi serce. Kołyszemy razem Lily i wpatrujemy się w swoje twarze, przypominając sobie, co przeżyłyśmy. Odnalazłyśmy to, co zaginęło. Możemy zacząć od początku. Mama i ja wracamy do domu.
Rosjanie wypracowali oficjalny sposób zwracania się do siebie z użyciem określeń patronimicznych. Przykładowo, w Białej gardenii pełne imię i nazwisko Ani brzmi Anna Wiktorowna Kozłowa, Wiktorowna nawiązuje do imienia jej ojca, Wiktora. Chcąc zwrócić się do niej w sposób uprzejmy, należy powiedzieć Anno Wiktorowna, lecz członkowie rodziny oraz przyjaciele mówią po prostu Aniu. Podczas czytania rosyjskiej powieści można się nieco pogubić, gdy bohater, przez pół książki nazywany Aleksandrem Iwanowiczem, nagle zostaje Saszą.
Aby uniknąć tego rodzaju nieporozumień, postanowiłam stosować patronimikę bohaterów tylko w wyjątkowo oficjalnych sytuacjach, w listach, w testamencie Siergieja, przy formalnej prezentacji i tak dalej. W ten sposób pragnęłam oswoić czytelnika z tym rosyjskim zwyczajem. Przez większość książki używam jednak wyłącznie nieformalnych imion bohaterów. Postanowiłam też, że po przybyciu do Australii Ania powinna używać nazwiska Kozłowa, chociaż mogła zrezygnować z żeńskiej końcówki i pozostać przy nazwisku Kozłów.
Jednym z najprzyjemniejszych aspektów pracy przy pisaniu Białej gardenii było tworzenie opowieści o więzi między matką i córką, a także dopasowywanie jej do kontekstu historycznego. Starałam się zadbać o to, aby wszystkie szczegóły książki były precyzyjne i autentyczne, niemniej w kilku miejscach musiałam zabawić się w Stwórcę i nieco ścieśnić historię, aby nie wypaść z rytmu. Po raz pierwszy postąpiłam tak w chwili przybycia Ani do Szanghaju, wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej. Co prawda w tamtym czasie w mieście znajdowała się pewna grupa Amerykanów, lecz pod względem chronologicznym Ania przyjeżdża parę tygodni przed pojawieniem się amerykańskiej marynarki wojennej; dopiero od tego momentu Szanghaj zaczął normalnie funkcjonować i pojawiły się kroniki filmowe. Scena ta miała podkreślić radość z powodu zakończenia konfliktu i zwrócić uwagę na to, jak szybko miasto otrząsnęło się po wojnie. Z tego powodu pozwoliłam sobie zagęścić zdarzenia. Podobnego zabiegu dopuściłam się w części o Tubabao. Przebywający na wyspie uchodźcy doświadczyli więcej niż jednego tajfunu, lecz szczegółowe opisywanie burz utrudniłoby śledzenie stanu ducha Ani i jej narastającego przywiązania do Ruseliny i Iriny.
George Burns powiedział: „Najważniejsza w aktorstwie jest uczciwość. Jeśli potrafi się ją zagrać, reszta przyjdzie sama!”. W Białej gardenii niektóre fikcyjne miejsca lepiej nadawały się do opisania rzeczywistości niż prawdziwe, na przykład klub Moskwa – Szanghaj. Lokal ten jest wytworem mojej wyobraźni, a jego wygląd odzwierciedla architekturę kilku carskich pałaców, niemniej trafnie przedstawia on panujący podówczas w Szanghaju klimat dekadencji. Podobnie australijski obóz dla imigrantów, do którego trafiają Ania i Irina, nie jest konkretnym miejscem na środkowym zachodzie Nowej Południowej Walii, chociaż większość moich prac badawczych wiązała się z obozami dla imigrantów w Bathurst i Cowra. Wyszłam z założenia, że najlepiej będzie, jeśli Ania nawiąże osobisty kontakt z dyrekcją obozu, lecz nie chciałam w bezpośredni sposób wprowadzać do książki rzeczywistych postaci kierowników obozów w Australii. Z tego samego powodu stworzyłam fikcyjne czasopismo „Sydney Herald”, w którym Ania znalazła zatrudnienie. Dzięki takiemu manewrowi mogłam podkreślić zażyłość bohaterki z redaktorką Dianą. Rodziny z „towarzystwa” są również fikcyjne i nie zamierzałam opisywać żadnej konkretnej osoby, która mogłaby się z nich wywodzić, chociaż nocne kluby Prince’s, Romano’s i Chequers naprawdę istniały w Sydney w latach pięćdziesiątych XX wieku. Swój stosunek do tych fikcyjnych miejsc i osób mogę opisać za pomocą sentencji, którą podzieliła się ze mną pewna hołdująca wymogom mody przyjaciółka: „Jeśli włosy i buty są w porządku, wszystko inne samo się dopasuje”. Uznałam, że jeśli zadbam o odpowiedni kontekst historyczny i szczegóły życia codziennego – co ludzie jedzą, noszą i czytają – mogę pozwolić sobie na odrobinę swobody w kształtowaniu swojej opowieści.
Читать дальше