“Stan w areszcie – jeden feldfebel, jeden cugsfirer, jeden kapral, jeden gefrajter i jedna papuga, razem: czterech szeregowych i jeden ptak”.
W rubryce “liczba ogólna” napisał “pięciu”, potem namyślił się, przekreślił “pięciu” i wykaligrafował: “włącznie z papugą – pięciu szeregowych”.
Szökölön zaraz po wejściu do celi zaczął zdejmować trzewiki.
– Niedobrze, bracie – przemówił Kania leżąc na pryczy.
– Z czym?
– Ze mną. Ten kapitan, to cwane bydlę – wie wszystko.
– Niby co?
– Że to ja tę papugę uczyłem i w ogóle… Czuję, że należy wiać. Za dużo tu grandy narobiłem. Trzeba zmienić klimat na chłodniejszy, bo się nie wykaraskam z tego pasztetu.
– Że nabroiłeś zdrowo, to prawda, ale wiać, bracie, nie opłaca się. Zanim sprawa pójdzie do sądu, wojna się chyba skończy. Wykańcza się nasza kochana ojczyzna. Jeszcze miesiąc, dwa i szlus… koniec balu.
Zaczęli roztrząsać problem: wiać czy nie wiać, kiedy drzwi do celi otworzyły się i ukazał się w nich Haber trzymający się obiema rękami za miejsce, skąd człowiekowi wyrastają nogi.
– Moje uszanowanie.
Kania uniósł się na łokciu.
– A ty za co?
– Usnąłem w rowie i generał zauważył mnie z samochodu. Przyfasował mi tak lagą, że wyskoczyłem w powietrze jak szczupak. Hu! Piecze cholernie… Nie będę mógł siedzieć chyba ze dwa dni. I to się nazywa generał!
W naradzie wziął teraz udział trzeci kandydat do dezercji.
– Jak generałowie leją laskami, to trzeba wiać. Kicham na taką służbę.
– Tylko gdzie wiać? Oto pytanie.
– Do Koszyc. Jest fajny komendant zoldatenhajmu i można będzie trochę pomieszkać.
– W lecie nie ma zmartwienia – zaczął wywodzić Szökölön – kropniemy się spacerkiem wzdłuż gościńców, lasami, prosto do Banatu siedmiogrodzkiego. Ja was u siebie przechowam, tak że sam diabeł nas nie znajdzie. Noce można przesypiać w stogach…
– Do Banatu będzie maszerował pieszo – przerwał Kania – we trójkę… i zdaje mu się, że żandarmi będą mu po drodze oddawali honory i dawali podwody… Całe Węgry chce przejść taki osioł…
Drzwi znowu się otworzyły i ukazał się w nich Baldini.
– Pan pozwoli bliżej – uprzejmie zapraszał Haber, masując jednocześnie spostponowaną część ciała. – Zechce pan łaskawie, panie dowódco warty, pomóc gościowi do wejścia swoim służbowym kolanem, bo jest, jak widać, nieśmiały.
– Ivanović przyjdzie po obiedzie – informował, dzwoniąc kluczami, Lelko. – Zaraz mnie zmieni Koperka.
– O, to dobrze.
– W kompanii sądny dzień, przyjaciele. Wszystko do góry nogami przewraca ta świnia. Adieu!…
W czasie obiadu wszedł do celi cugsfirer Koperka z nieodłączną fajką w zębach.
– Jak się macie, przyjaciele?
– Niczego.
– Ech, żebyście wiedzieli, co ten drań wyrabia, to byście zdębieli. Cwany facet. Ten się nie da za nos wodzić. Całe szczęście, że będzie tylko trzy dni. Nie pozna nasz stary kompanii, kiedy przyjedzie.
Koperka strzyknął śliną.
– Dinstfirender obudził się i płacze jak małe dziecko. Żal mi trochę tego złodzieja. Co też ta wojna z ludźmi porobiła, koledzy! W głowie się mąci. Chłop siwe włosy ma i szlocha jak osesek.
– A la guerre, comme á la guerre (na wojnie jak na wojnie) – sentencjonalnie rzekł Baldini. – Nie rozumiem, dlaczego on płacze, panie cugsfirer. Co mu zrobią? Że się spił, to co? Najwyżej tydzień paki i koniec.
– A ty, Włochu, dojechałeś sobie niezgorzej z tą papugą… Kriegsgericht masz murowany, przyjacielu.
– Słuchaj teraz, synku, co ci powiem – zwrócił się Kania do Koperki – musimy, jak widzisz, wiać. Koperka spojrzał na niego pytająco.
– Sprawa jest poważna i nie można czekać.
– No cóż? Wiejcie. Ja wam przeszkadzać nie będę: wiedziałem zresztą, że zechcesz to zrobić. Rzeczywiście, musisz wiać, bracie.
– My też – zauważył Szökölön. Koperka zdziwił się.
– A ty, stary tryku, po co?
– Tak sobie, sprzykrzyło mi się, uważasz.
– Hm… Co mi tam – wiej sobie i ty. Pewno wszyscy razem dacie drapaka, nie?
– Muszę – odezwał się Haber, pocierając obolałe miejsce. – Kiedy już ekscelencje walą laskami w zadek, nie mam nic do roboty w takiej służbie. Wymawiam posadę! Poszukam sobie innego pana. Mogłem głodować, mogłem cierpieć wymyślania kaprala, ale w d… mnie jeszcze nie bili. I to w dodatku generałowie! Na takie traktowanie nie zasłużyłem. Przysięgałem Najjaśniejszemu Panu wierność i posłuszeństwo do ostatniego tchu i ostatniej kropli krwi, a tu mnie smarują za moją wierność laską! Protestuję!
– Mnie jest wszystko jedno, koledzy – zgodził się Koperka – ale musicie wszystko omówić ze mną, bo mam służbę. Beze mnie nic nie zrobicie, a ja sobie już dam radę. Idę teraz, bo nie chcę, żeby mnie nie zastał na wartowni; wieczorem przyjdę, to omówimy, co i jak. Trzymajcie się ciepło…
Podczas obiadu, który im przyniesiono do celi, Koperka wprowadził z tajemniczym uśmiechem jeszcze jednego lokatora. Był to młody jeszcze Rusin, Iwan Hładun, którego egzystencja w kompanii nie zwracała jakoś uwagi. Uważamy był ogólnie za nieszkodliwego idiotę i nie używano go do żadnej służby, dzięki czemu łaził po koszarach bez celu i czasami spełniał różne obowiązki nie wymagające wielkiego rozumu. Obowiązki te musiały być bardzo proste i przy wykonywaniu ich musiano go nadzorować. Pewnego razu rozwieszono wypraną bieliznę kompanii na drutach rozpiętych wzdłuż budynku, aby wyschła, i posadzono przy niej Hładuna. Miał uważać, żeby wiatr nie strącił jakiejś sztuki bielizny. Nagle zerwała się burza i deszcz lał do wieczora, lecz Hładun nic sobie z tego nie robił i siedział na schodkach magazynu. Zastał go tak jeden z podoficerów i zapytał, co tu robi.
– Suszę bieliznę, panie cugsfirer.
– Jakżeż? Nie widzisz, że deszcz pada, cymbale? Nie mogłeś zaraz zebrać?
– Befehl był, żeby suszyć, to suszę.
Podobnie zachowywał się i w innych wypadkach. Skąd się wziął w kompanii, nikt nie mógł powiedzieć. Żył swoim zamkniętym życiem, nie przyjaźnił się z nikim dla każdego miał zawsze ten sam nikły, idiotyczny uśmiech zahukanego głuptaka i nikt z nim nic wspólnego nie miał. Spał w najdalszym kącie sali i w kącie tym spędzał przeważną część dnia. Czasami brakowało go przy capstrzyku lub przy rozkazie, ale żaden podoficer służbowy tym się nie przejmował, gdyż nikt nie podejrzewał go nawet przez chwilę o możliwość popełnienia dezercji.
– Gdzieście byli, Hładun? – pytał kapral, kiedy “Kompanieidiot” wracał późno do koszar.
– Tam.
– Gdzie tam?
Hładun smarkał i wpatrywał się w kaprala.
– Na trawie – odpowiadał po chwili namysłu.
Kiedy się zetknął z jakimś obcym podoficerem lub oficerem, na wszystko odpowiadał: Ich weiss nicht (Nie wiem). Stał teraz przy zamkniętych drzwiach i smarkał, wodząc oczyma od jednego do drugiego.
– Za co znów tego zamknął? – spytał zdziwiony Kania. – Za co cię wsadzili, He?
Hładun uśmiechnął się po swojemu, popatrzył na sufit, jakby tam miał wypisaną odpowiedź, i ciągle jednakowo uśmiechnięty usiadł na brzegu pryczy.
– No, za co tu jesteś, wiesz?
Hładun popatrzył teraz na Szökölöna i mrugnął oczami jakoś tak filuternie, że wszyscy przestali jeść.
– Widać do reszty zgłupiał – orzekł Szökölön. – Co ty za grymasy stroisz? Podobam ci się?
– Chcesz jeść? – zapytał Kania i pociągnął go za rękaw. – Masz łyżkę, wbijaj, nieszczęsny idioto. Hładun przecząco pokręcił głową.
Читать дальше