– Dziękuję, panie pułkowniku. Jest mi dobrze.
Z dołu dobiegał narastający gwar. Zbliżała się pora obiadu i pierwsi lotnicy ściągali do sztabowej stołówki, wchodząc do osobnych sal dla oficerów i szeregowych po przeciwnych stronach archaicznej rotundy. Pułkownik Kom przestał się uśmiechać.
– Ksiądz jadł u nas chyba wczoraj czy przedwczoraj, prawda? – spytał z naciskiem.
– Tak jest, panie pułkowniku. Przedwczoraj.
– Tak mi się wydawało – powiedział pułkownik Korn i odczekał chwilę, aby znaczenie jego słów dotarło do kapelana.-Niech się ksiądz nie przejmuje. Zobaczymy się, kiedy znów wypadnie księdzu kolejka na obiad u nas.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
Kapelan nie był pewien, w której z pięciu stołówek dla oficerów i pięciu dla podoficerów i szeregowych miał tego dnia jeść obiad, gdyż system rotacji, opracowany dla niego przez pułkownika Koma, był skomplikowany, a swoje notatki zostawił w namiocie. Kapelan był jedynym wchodzącym w skład sztabu grupy oficerem, który nie mieszkał w butwiejącym budynku z piaskowca ani w żadnej z mniejszych satelitarnych przybudówek wyrastających wokół niego bez ładu i składu. Kapelan mieszkał w odległości czterech mil na polanie w lesie między klubem oficerskim a obozem pierwszej z czterech eskadr rozmieszczonych w jednej linii. Kapelan mieszkał samotnie w obszernym kwadratowym namiocie, który pełnił również rolę jego biura. W nocy dobiegały go odgłosy hulanki z klubu oficerskiego, przez co często nie mógł zasnąć przewracając się i rzucając w łóżku na swoim biernym, na pól dobrowolnym wygnaniu. Nie był w stanie ocenić działania łagodnych pigułek, które zażywał czasem, żeby móc zasnąć, a potem przez wiele dni miał z tego powodu wyrzuty sumienia.
Jedynym człowiekiem, który mieszkał z kapelanem na jego polance, był kapral Whitcomb, jego pomocnik. Kapral Whitcomb, ateista, był niezadowolonym podwładnym, święcie przekonanym, że potrafiłby wykonywać pracę kapelana znacznie lepiej od niego, i co za tym idzie, uważał się za skrzywdzoną ofiarę nierówności społecznej. Mieszkał we własnym namiocie, równie przestronnym i kwadratowym jak namiot kapelana. Traktował kapelana impertynencko i z jawną pogardą, od chwili kiedy się przekonał, że mu to ujdzie na sucho. Ściany obu namiotów na polance dzieliło nie więcej niż cztery do pięciu stóp.
Ten sposób życia wyznaczył kapelanowi pułkownik Korn. Jednym z najważniejszych powodów umieszczenia kapelana poza budynkiem sztabu była teoria pułkownika Korna, że mieszkając w namiocie, tak jak większość jego parafian, kapelan będzie mógł nawiązać z nimi bliższy kontakt. Innym z najważniejszych powodów był fakt, że ciągła obecność kapelana w sztabie krępowałaby pozostałych oficerów. Co innego utrzymywać łączność z Bogiem – była to rzecz, na którą wszyscy się godzili – a co innego mieć Go na karku przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W sumie, jak wyjaśnił pułkownik Kom majorowi Danby'emu, nerwowemu i wylupiastookiemu oficerowi operacyjnemu, kapelan i tak miał dobrze; jego jedynym obowiązkiem było słuchanie o kłopotach innych, grzebanie zmarłych, nawiedzanie chorych i odprawianie nabożeństw. A nie miał teraz zbyt wielu zmarłych, podkreślał pułkownik Korn, gdyż niemieckie lotnictwo myśliwskie właściwie przestało istnieć i według oceny pułkownika blisko dziewięćdziesiąt procent wypadków śmiertelnych, które się jeszcze zdarzały, przypadało na samoloty strącone na terytorium wroga lub zaginione w chmurach, więc kapelan nie miał w związku z nimi żadnej pracy. Nabożeństwa również nie męczyły go zbytnio, gdyż odprawiał je tylko raz na tydzień w budynku sztabu i przychodziło na nie bardzo niewielu lotników.
Prawdę mówiąc, kapelanowi zaczynało się podobać na polance w lesie. Zarówno on, jak kapral Whitcomb mieli zapewnione wszelkie udogodnienia, tak aby żaden z nich nie mógł skarżyć się na niewygody i na tej podstawie żądać przeniesienia do budynku sztabu. Kapelan jadał śniadania, obiady i kolacje na zmianę w ośmiu stołówkach eskadr oraz co piąty posiłek w stołówce dla szeregowych w sztabie grupy i co dziesiąty tamże w stołówce oficerskiej. W rodzinnym Wisconsin kapelan z lubością zajmował się uprawą ogródka i teraz jego serce napełniało się wspaniałym wrażeniem żyzności i płodności, ilekroć napawał się widokiem niskich, kolczastych gałęzi poskręcanych drzew i wysokich po pas traw i zielska, które go otaczały ze wszystkich stron. Na wiosnę kusiło go, żeby zasadzić cynie i begonie na wąskiej grządce wokół namiotu, ale powstrzymała go obawa przed złośliwościami kaprala Whitcomba. Kapelan cenił sobie odosobnienie i spokój tego sielankowego otoczenia oraz nastrój zadumy i kontemplacji, do jakiego ono skłaniało. Przychodziło teraz do niego mniej ludzi ze swoimi kłopotami niż dawniej i pozwalał sobie dziękować Bogu i za to. Kapelan nie miał daru łatwego obcowania z ludźmi i prowadzenia rozmowy. Tęsknił za żoną i trójką małych dzieci, i żona również tęskniła za nim.
Kaprala Whitcomba najbardziej irytował u kapelana, poza faktem, iż wierzył on w Boga, brak inicjatywy i energii. Kapral Whitcomb uważał słabą frekwencję na nabożeństwach za smutne odbicie swojej podrzędnej roli. W umyśle kaprala wrzało od nowych, śmiałych pomysłów i marzyło mu się, że staje się ojcem wielkiego odrodzenia duchowego: pikniki, zebrania, drukowane listy do rodzin żołnierzy poległych lub rannych w walce, cenzura, gry i zabawy. Ale na drodze stał mu kapelan. Kapral Whitcomb pienił się ze złości pod jarzmem kapelana, gdyż wszędzie dostrzegał możliwości ulepszeń. To tacy ludzie jak kapelan, zdecydował, psują religii opinię i to przez nich oni obaj są pariasami. W odróżnieniu od kapelana kapral Whitcomb nie mógł znieść odosobnienia na polance w lesie. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zamierzał zrobić po pozbyciu się kapelana, było przeniesienie się z powrotem do budynku sztabu grupy, gdzie znajdowałby się w centrum wydarzeń.
Kiedy kapelan po rozmowie z pułkownikiem Komem przyjechał na swoją polankę, kapral Whitcomb stał na dworze w dusznej mgle, rozmawiając konspiracyjnym szeptem z dziwnym pucołowatym osobnikiem w brązowym welwetowym szlafroku i szarej flanelowej piżamie. Kapelan rozpoznał szlafrok i piżamę jako regulaminowy strój szpitalny. Żaden z dwóch nie zdradził się, że go poznają. Obcy miał wargi pomalowane na fioletowo, a jego welwetowy szlafrok był ozdobiony na plecach obrazkiem B-25 z sześcioma równiutkimi rzędami bombek na dziobie, oznaczającymi sześćdziesiąt akcji bojowych, pikującego wśród pomarańczowych wybuchów. Kapelan był tak zaskoczony tym widokiem, że przystanął, aby popatrzeć. Dwaj mężczyźni przerwali rozmowę i czekali w kamiennym milczeniu, aż sobie pójdzie. Kapelan pośpiesznie wszedł do swojego namiotu. Słyszał, albo zdawało mu się, że słyszy, ich śmiech.
Kapral Whitcomb wszedł w chwilę później i spytał:
– Co słychać?
– Nic nowego – odpowiedział kapelan nie patrząc mu w oczy.
– Czy był ktoś do mnie?
– Tylko ten wariat Yossarian. Ten to rozrabia, nie?
– Wcale nie jestem pewien, czy to taki wariat – zauważył kapelan.
– Pięknie, niech pan z nim trzyma – powiedział kapral Whitcomb urażonym tonem i wyszedł.
Kapelan nie mógł uwierzyć, że kapral Whitcomb znowu się obraził i naprawdę wyszedł. Zaledwie fakt ten dotarł do jego świadomości, kapral Whitcomb wszedł z powrotem.
– Pan zawsze trzyma z innymi – rzucił kapral Whitcomb.
– Nigdy nie popiera pan swoich ludzi. To jedna z pańskich wad.
– Nie miałem zamiaru stawać po jego stronie – usprawiedliwiał się kapelan. – To było tylko stwierdzenie faktu.
Читать дальше