– Tak czy tak, tu czy tu, w Polsce czy w Ameryce, tak czy tak zginiemy – mówi mój dziadek i widzi, jak dłoń doktora nie tylko kapituluje i przestaje bronić dostępu, ale nawet wymownie przesuwa pusty kieliszek w kierunku prawie pełnej butelki Baczewskiego.
I dziadek nalewa doktorowi, i obaj wypijają, i obaj mówią:
– Zdrowie, zdrowie!
Szala znów się przechyla, tym razem nie w stronę złych duchów, tym razem szala przechyla się w stronę piekła. Ostatni kieliszek dopełnia miary i przekracza miarę, Stary Kubica czuje, że wódka rozsadza mu czaszkę.
– Ameryka, Ameryka – charczy, odrobiny piany pojawiają się w kącikach ust. Wstaje jednak nieoczekiwanie płynnie i równym krokiem idzie w kierunku wyjścia. Zapomina o kożuchu, który spowija krzesło niczym zdruzgotany przez wichurę pasterski szałas. W białej koszuli ze stójką i w czarnej kamizelce mój dziadek idzie przez śnieg w kierunku domu. Mróz dopełnia miary i mróz przebiera miarę i Stary Kubica zaczyna krzyczeć, zaczyna wyć, straszne, straszne jest jego wycie, wyje, tak jak ja wyłem, kiedy pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lulaj.
Kiedy to było? Nie było tego wcale. Nie ma literatury, bo nie ma tamtej przeszłości i nie ma tamtych historii. Jest tylko czas teraźniejszy – późny styczniowy wieczór roku 1932 albo 1933.
Mój dziadek słania się i wyje jak zabijane zwierzę. Oni już z daleka słyszą jego wycie. Oni już uciekają, oni już są w pędzie. Biegną przez sień, przez ciemny plac, przystawiają do wejścia na strych drabinę, wchodzą sprawnie jedno za drugim jak dobrze wyszkolony oddział straży pożarnej. Kiedy Stary Kubica wtacza się na plac, nie słychać nawet ich oddechów, on sam cichnie i przytomnieje. Stoi w tym samym miejscu, w którym stał rano, stoi w tym samym miejscu, choć niepodobna dwa razy stanąć w tym samym miejscu. Stary Kubica chyba czyta to, co piszę, bo mówi, tak jakby powtarzał za mną:
– Niepodobna dwa razy zanurzyć twarzy w tym samym śniegu. Niepodobna, a może, do stu tysięcy piorunów, podobna!
Stoi w tym samym miejscu i rusza tą samą wymiecioną ścieżką w kierunku drewutni, i tym samym gestem ujmuje siekierę. Drewniane wrota stajni otwierają się i zamykają, i teraz jest przeraźliwie cicho. Minuta, dwie, trzy, pięć minut przeraźliwej ciszy, potem może blisko, a może daleko słychać głuchy stukot, może koń uderzył kopytem o ziemię, może pękła daleka sosna na zboczu Ochodzitej. Jeszcze cisza, jeszcze kilka sekund ciszy i zaraz zabrzmi diabelska perkusja, i otwierają się wrota stajni, słychać werble, ktoś próbuje grać na rozstrojonych skrzypcach, ktoś tłucze żelazem o żelazo, słychać obłąkańcze śmiechy i wycie, i krzyk słychać mojego dziadka, Starego Kubicy. Stoi w drzwiach stajni, krew płynie po białej koszuli i po czarnej kamizelce, w jednej garści dzierży pochodnię, drugą na ramieniu podtrzymuje rozdziawioną, odrąbaną głowę kasztanki Fuchs. I idzie, przyspiesza kroku, idzie coraz szybciej, biegnie, zatacza się w biegu, ślady krwi i ognia znaczą jego chybotliwe kroki. Potem widać już tylko wspinające się coraz wyżej po stromiźnie migotliwe znamię płomienia. Trzeba spalić las, trzeba spalić śnieg, trzeba spalić świat. I za chwilę ogień, wielki ogień jest na ośnieżonych górach, jest tak, jakby z anielskiego skrzydła spadła jedna kropla krwi. Nie ma cię, nie ma cię – i nigdy nie będzie. Po stawie, po stawie – pływają łabędzie.
23. Intensywne uczucia nad Utratą.
Dreszcze zygzakami idą przez nasze ciała, siedzimy na kamiennej ławce nad Utratą, ja mówię: młyn nad Utratą, ty mówisz: młyn nad Lutynią. Jesteśmy parą żywcem wziętą z pasterskiej eklogi. Jest parno, co godzinę przechodzą gwałtowne ulewy, wstajemy z miejsca, idziemy w głąb coraz ciemniejszego lasu. Przyjeżdżasz w niedzielę. Kolo jedenastej czekam pod szpitalną bramą, wysiadasz z podmiejskiej kolejki i biegniesz wzdłuż peronu. (Ona jest). Piaszczysta ścieżka pomiędzy domami obłąkanych prowadzi nad Utratę. “Gazety Wyborcze” z całego tygodnia grubymi warstwami układam na ławce, przed nami całe życie, całe siedem godzin, nie da się całego życia spędzić na gołym kamieniu.
Ostatnim nawykiem z poprzedniego pobytu na ziemi kupuję w oddziałowym kiosku “Gazetę Wyborczą”, czytam, czy raczej kartkuję dosyć niecierpliwie. Co się dzieje na tamtym świecie? Nic się nie dzieje. Ludzie umierają.
W dzikich ogrodach kręcą się zmarli, nieludzki jest ich język i nieludzkie ruchy, pozór człowieczeństwa dają im jedynie biało-niebieskie szpitalne piżamy. Idziemy wzdłuż parkanu, z tamtej strony zbliża się jeden ze zmarłych, spazmatycznie wyciąga ręce przez żelazne pręty i woła:
– How do you do?
– Okey, I’m fine – odpowiadam odruchowo.
Jego twarz nagle się rozjaśnia, trupi wyraz człowieka, co skonał z bólu, ustępuje żywej i bystrej fizjonomii emerytowanego profesora fizyki albo genetyki.
– A proszę mi powiedzieć – mówi zmartwychwstały zmarły jasnym, lekkim głosem – co słychać w Polsce? Co słychać na świecie? Jakie są nowiny?
– Nic specjalnego – odpowiadam z naturalnym w mojej sytuacji zakłopotaniem – niewiele wiem, tyle co z gazet. – Pokazuję mu plik “Wyborczych”. – Jakie są nowiny? Nie mam pojęcia, co pana specjalnie ciekawi… Francja zdobyła mistrzostwo Europy, rozbił się wielki samolot pasażerski, Wałęsa nie ma szans.
– How do you do!!! – krzyczy tamten nieludzkim głosem, jego twarz szarzeje i znów się obraca w wyrażającą straszliwą męczarnię maskę pośmiertną, mocno ściskasz mnie za rękę, przyspieszamy kroku, z tyłu słychać jeszcze jasny i lekki głos:
– Proszę mi powiedzieć, co słychać w Polsce? Co słychać na świecie?
Jesteśmy sami, absolutnie sami, więc można powiedzieć: trwa lato życia, trwa jedyny sezon, w którym spełniają się najskrytsze zamiary. Idziemy w głąb ciemnego lasu, mijają nas schizofrenicy i samobójcy, kończy się ścieżka, niebo ciemnieje, idziemy zanurzeni po pas w mokrych zaroślach, obejmujemy się, jak nikt się nigdy na ziemi nie obejmował. Panie Boże, uczę się przy niej wolności, moje serce uczy się bić, oddycham, jestem, bo ona jest. Jaki to problem: żakiet porzucony w mokrej trawie? Jaki to problem: pomięte i wilgotne spodnie? Jaki to problem: iść boso i boso wsiadać do podmiejskiej kolejki? Chodź, chodź, teraz tak. Na twoją skórę pada cień liścia i kropla deszczu. Przestałem się bać. Ktoś we mnie przestał się bać. Nie boi się. Nie boi się, że tu, gdzie się bez pamięci obejmujemy, zjawi się nagle nieobliczalny obłąkany zmarły albo że wytropi nas szwadron terapeucie. Nie boję się przyszłego tygodnia, bo wiem, że za tydzień ujrzę ją biegnącą wzdłuż peronu, nie boję się przyszłego życia, bo wiem, że do końca życia ona będzie. Nie boję się koszmarnego snu, przez który biegnie mój dziadek Kubica, obcięty koński łeb na jego ramieniu, na nim pokrwawiona odzież, niesie zapaloną pochodnię, chce podpalić zamarznięte lasy na Ochodzitej. Jeszcze słyszę język ognia, ale już nie czuję lęku. Ktoś we mnie nie boi się zielonkawych oceanów żubrówki, brunatnych jezior gorzkiej żołądkowej, nie boi się przezroczystych rzek czystego spirytusu – już jest na brzegu. Nie boję się nienapisanych książek, nie boję się bladym oddziałowym świtem dopisywać (w gabinecie ciszy) ostatnich zdań powieściowego poematu, z których niezbicie wynika, że narratora ocaliła miłość. Nie planowałem aż tak szczęśliwej perypetii fabularnej.
– Kocham ciebie, ale tego nie planowałam – powiedziałaś i podniosłaś wzrok ponad Utratę i wyżej jeszcze ponad las i rozdygotane powietrze nad Okęciem.
Читать дальше