Cofając się w czasie, oglądaliśmy kolorowe zdjęcia mojego taty i Pata – otwierającego gwiazdkowe prezenty, jeżdżącego rowerem z zainstalowanymi jeszcze bocznymi kółkami, Pata jako berbecia z niewiarygodnie jasnymi blond włosami i jako niemowlaka, który spał w ramionach swego uśmiechniętego dziadka.
Było również dużo fotografii, których barwy zdążyły już wyblaknąć – mój tato i mama ze mną i Gina w dniu naszego ślubu; ja jako szczerzący zęby nastolatek razem z moim tatą, dziarskim pięćdziesięciolatkiem, obejmujący się ramionami w ogródku, on dumny ze swojego ogrodu i ze mnie; ja jako gapowaty jedenastolatek ze swoimi wciąż młodymi rodzicami na zbiorowym zdjęciu zrobionym podczas wesela któregoś z kuzynów.
A cofając się wstecz aż do początków pamięci i jeszcze dalej – czarno-białe zdjęcie z Salisbury Plain, na którym widać tatę, konie i mnie – krótko ostrzyżone małe dziecko; kolejna czarno-biała fotografia przedstawiająca ojca, który śmiejąc się, podnosi mnie w górę na jakiejś owianej wiatrem plaży; poszarzałe zdjęcia ojca w mundurze oraz rodziców w dniu ich ślubu.
Nie było ani jednej fotografii ojca z dzieciństwa. Wiedziałem, że jego rodzice byli po prostu zbyt biedni, żeby kupić sobie aparat, ale wyglądało to tak, jakby jego życie zaczęło się dopiero z chwilą, gdy powstała nasza mała rodzina.
Na dole pojawiły się pierwsze kwiaty. Pat i ja stanęliśmy w oknie pokoju moich rodziców i patrzyliśmy, jak kwiaciarz wyjmuje je ze swojej furgonetki. Wkrótce opakowane w celofan bukiety zakryły cały trawnik przed domem i pomyślałem o księżniczce Dianie i morzu kwiatów, które sięgało czarnych balustrad królewskich pałaców. Dla kwiaciarza było to zwykłe zamówienie, pierwsze zamówienie tego dnia, ale wydawał się autentycznie wzruszony.
– Żałuję, że go nie znałem – usłyszałem, jak mówi do matki, i wiedziałem, że naprawdę tak myśli.
Kiedy do kościoła wnoszono trumnę, wybuchnęliśmy w którymś momencie śmiechem. Był to śmiech rozpaczliwy, śmiech stanowiący tamę dla łez, o których wiadomo, że nigdy nie wyschną, jeśli tylko pozwolimy im popłynąć, lecz jednak śmiech.
Szliśmy w ślad za trumną, moja matka, mój syn i ja, i w pewnej chwili czterej dźwigający ją mężczyźni zatrzymali się z jakiegoś powodu w progu starego kościoła. Choć ja i Pat stąpaliśmy, obejmując ją z lewej i z prawej strony, matka szła dalej z oczyma wbitymi w ziemię. Zatrzymała się dopiero, kiedy jej głowa rąbnęła w tył trumny męża.
Zatoczyła się do tyłu, a potem dotknęła palcami czoła. Sprawdziła, czy nie ma na nim krwi, zerknęła na mnie i głośno się roześmieliśmy. Oboje słyszeliśmy jego głos, ten pełen znużonej serdeczności głos starego londyńczyka: „Co ty wyprawiasz, kobieto?”.
Po chwili weszliśmy do chłodnego wnętrza i przypominało to zapadanie w sen, w sen, gdzie wszyscy, których znaliśmy – krewni, przyjaciele rodziny, dawni i obecni sąsiedzi, mężczyźni w krawatach królewskiej piechoty morskiej, którzy poznali się przed dwudziestką, a teraz dobiegali siedemdziesiątki – zgromadzili się po raz ostatni, w zwartych szeregach. Niektórzy zaczęli płakać na widok trumny ojca.
Nasza trójka usiadła w pierwszej ławce. Kiedyś nasza trójka oznaczała moich rodziców i mnie. Teraz to była moja matka, syn i ja. Śmiech dawno już umilkł, oboje mieli spuszczone głowy i wzrok wbity w posadzkę, lecz ja obserwowałem pastora, który zaczął od cytatu z Księgi Izajasza: „I przekują swoje miecze na lemiesze, a swoje włócznie na sierpy. Żaden naród nie podniesie miecza przeciwko drugiemu narodowi i nie będą się już uczyć sztuki wojennej” [1].
Jego kazanie opowiadało o dzielnym żołnierzu, który stał się człowiekiem pokoju – wojowniku, który nauczył się być kochającym mężem, dobrym ojcem i miłym sąsiadem. Widziałem, że przygotowując je, ciężko się napracował, że rozmawiał z matką, wujami i mieszkającą obok ciotką Ethel, która wcale nie była moją prawdziwą ciotką. Pastor nigdy nie spotkał jednak mojego ojca i dlatego w gruncie rzeczy nie był w stanie trafnie go opisać.
Dopiero kiedy w zatłoczonym kościele zabrzmiała wybrana przez matkę stara piosenka, musiałem naprawdę wziąć się w garść – dopiero wtedy poczułem ciężar tego wszystkiego, co straciliśmy.
Ta piosenka poruszyła mnie w większym stopniu aniżeli religijne hymny, wypowiadane w dobrej wierze komunały i twarze wszystkich ludzi, których w życiu spotkał. Głos Sinatry unosił się pod sklepieniem, bardzo młody i bardzo czysty, pozbawiony całej dezynwoltury i cynizmu późniejszych lat.
Matka nie poruszyła się, ale widziałem, że mocniej chwyciła Pata, tak jakby bała się, że ta melodia przeniesie ją w jakieś inne miejsce i czas, w samotną przyszłość, gdzie nie będzie mogła spać przy zgaszonych światłach, bądź też w minioną, bezpowrotnie utraconą przeszłość.
Któregoś dnia,
Gdy będzie mi strasznie źle,
Gdy będzie zimno,
Ogrzeje mnie
Sama myśl o tobie,
O tym, jaka jesteś dziś w nocy.
I słyszałem głos ojca, niezadowolonego z jej wyboru, dziwiącego się kobiecie, z którą dzielił życie i która nigdy nie przestała go zaskakiwać.
– Nie wczesny Sinatra, kobieto! Nie te jego landrynkowe, przesłodzone kawałki, które nagrywał w Columbii! Jeśli to musi już być Sinatra, dlaczego nie wybrałaś jakiejś piosenki z albumów nagranych dla Capitolu w latach pięćdziesiątych – One For My Baby, Angel Eyes, In the Small Hours of the Morning – dlaczego nie wybrałaś któregoś z jego wielkich klubowych przebojów? A swoją drogą, co ci się nie podoba w Deanie Martinie? Zawsze bardziej lubiłem starego Dino.
To prawda. Ulubieńcem ojca był Dean Martin. Sinatra, mimo że bardzo go lubił, był dla niego nieco zbyt sentymentalny.
0 wiele bardziej cenił męski twardy ton Deana Martina. Ale oczywiście piosenki nie wybrał ojciec. I nie opowiadała o tym, jak on sam siebie widział. Mówiła o tym, jak widziała go, znała i kochała moja matka.
Jesteś urocza!
Gdy uśmiechasz się tak ciepło,
Gdy masz taki miękki policzek,
Nie zostało mi nic innego
Jak kochać cię
Taką, jaka jesteś dziś w nocy.
Pracownicy zakładu pogrzebowego wynieśli trumnę ojca z kościoła – ostrożnie, ostrożnie – i znieczuleni rytuałem śmierci ruszyliśmy na cmentarz, do ostatniego grobu na opadającym zboczu.
Dół wykopano na końcu długiego rzędu. Któregoś dnia, po wielu kolejnych pogrzebach, kiedy otoczy go las innych nagrobków, niełatwo będzie odnaleźć miejsce wiecznego spoczynku mojego ojca. Ale dzisiaj nie musieliśmy się o to martwić. Dzisiaj mój ojciec był w tym miejscu ostatnim przybyszem. Dzisiaj odnalezienie jego grobu nie sprawiało żadnego problemu.
Obok stał biały i nowy nagrobek, z błyszczącymi czarnymi literami epitafium na górnej połowie i pozostawionym niżej miejscem na drugą inskrypcję – inskrypcję, która miała kiedyś zostać wyryta dla jego żony, mojej matki, babci Pata.
PATRICK WILLIAM ROBERT SILVER, odznaczony Medalem za Wzorową Służbę. Nazwisko pochodziło z czasów, gdy rodziny dawały dzieciom tyle imion, ile tylko mogły zapamiętać, tyle imion, ile zdołały nosić. Poniżej znajdowały się daty urodzenia i śmierci oraz napis UKOCHANY MAŻ, OJCIEC I DZIADEK.
Znowu zaczął przemawiać pastor – proch niechaj się w proch obróci, wejdźcie, dziatki, do królestwa Bożego, które czeka na was od początku świata – lecz ja słyszałem tylko urywek jednej ze starych piosenek, piosenki proszącej kogoś, żeby się nigdy, ale to nigdy nie zmieniał.
Читать дальше