– Gotowa? – Connor rozglądał się nerwowo, choć w dłoni już trzymał toporek.
Cassie potwierdziła. Wyciągnęła z plecaka swoje narzędzia i czekała, aż Connor zacznie.
Pies był pogrzebany bardzo głęboko. No cóż, pomyślała, był dla Monahanów, najbogatszych ludzi nad jeziorem, jedynym dzieckiem, innego nie mieli. Otrzepała dłonie ze spulchnionej ziemi i przysunęła się bliżej Connora.
Stał w głębokim na ponad metr wykopie, nogami zapierając się o jego boki w obawie, by nie przydeptać Rufusa w najmniej oczekiwanej chwili. Pochylił się i uderzył łopatą o coś twardego.
– Cholera jasna.
Cassie wytarła pot z czoła.
– Znalazłeś?
Connor głośno przełknął ślinę, twarz mu poszarzała. Cassie wyciągnęła do niego rękę. Kiedy wydostał się z jamy, padł na kolana i zwymiotował, potem wytarł usta dłonią.
Cassie ujęła się pod boki.
– Na litość boską, Connor, jak zszyjesz psie wnętrzności, jeśli nie potrafisz znieść widoku martwego zwierzęcia? – Kręcąc głową, skoczyła do wykopu. Skrzywiła się lekko, gdy jej stopa w tenisówce trafiła na kość. Pochylona wyciągała zakrzywione białe kości, rzucając je tuż pod stopy Connora. W gruncie rzeczy była zdziwiona. Myślała, że szkielet to jedna wielka całość, jak w kreskówkach, a nie coś, co z upływem czasu rozpada się na kawałki.
Na koniec wyjęła czaszkę, która na sklepieniu wciąż miała kępki sierści.
– Zdumiewające – szepnęła, tocząc ją w kierunku Connora. Connor z zamkniętymi oczami siedział tyłem do psiego grobu.
– Możemy już iść? – zapytał chrapliwie.
Cassie poczuła, jak jej wargi rozciągają się w uśmiechu.
– Jezu, Connor, gdybym nie znała cię lepiej, pomyślałabym, że jesteś śmiertelnie przerażony.
Connor błyskawicznie wstał i złapał Cassie za ramiona z siłą, która o włos graniczyła z przemocą. Potrząsnął nią tak mocno, że głowa odskoczyła jej do tyłu.
– Wcale się nie boję – zaprzeczył.
Cassie zmrużyła powieki. Connor nigdy tak się nie zachowywał. Nigdy nie zrobił jej krzywdy. Był jedynym, który nigdy jej nie skrzywdził. Łzy gniewu zapiekły ją pod powiekami.
– Tchórz – szepnęła; chciała, by to słowo trafiło go w serce i sprawiło mu ból taki, jaki ona czuła.
Czas stanął w miejscu; Cassie świadoma była jedynie paznokci Connora, wbijających się w jej skórę, i żaru spojrzenia na swojej twarzy. Z kącika oka dziewczynki spłynęła łza. Connor uniósł dłoń, by ją zetrzeć.
Nigdy też nie dotykał Cassie w taki sposób. Tak delikatnie, że zastanawiała się, czy sobie tego nie wyobraziła, czy przypadkiem nie był to powiew nocnego powietrza.
– Nie jestem tchórzem – szepnął Connor z tak bliska, że słowa padły wprost na usta Cassie.
Żadne nie umiało się całować. Oboje równocześnie odwrócili głowy w jednym, potem w drugim kierunku, by wreszcie z westchnieniem połączyć usta. Przez ciało Cassie popłynął żar, rozpalając palce, które trzymała na ramionach Connora. Była pewna, że zostawi ślady na jego skórze.
Rozchyliła wargi. Gdy jego język spotkał się z jej językiem, mogła zdobyć się tylko na jedną myśl: On smakuje tak samo jak ja.
Wiele lat później Cassie, rozmyślając o swojej profesji, usiłowała znaleźć w przeszłości impuls, który skłonił ją do wybrania antropologii. Podświadomie podjęła tę decyzję w wieku czternastu lat, tamtej nocy na cmentarzu dla zwierząt. Nigdy jednak nie potrafiła sobie odpowiedzieć, czy powodem była fascynacja samymi kośćmi, tamten pierwszy pocałunek w świetle księżyca czy też pragnienie oddania hołdu Connorowi, ponieważ wtedy po raz ostatni widziała go żywego.
Zostali na cmentarzu przez godzinę, od nowa ucząc się siebie. Księżyc zamienił ich w dwa białe duchy, które z połyskliwym psim szkieletem u stóp zatraciły się w pocałunkach. Potem wolno poszli do domu Cassie, trzymając się za ręce. Tym razem prowadził Connor.
Aby uczcić wskrzeszenie średniowiecznego Lancelota, Alex zaprosił Cassie na kolację.
– Do Le Dóme – powiedział, wybierając numer, który znał na pamięć. – Może będziesz chciała się przygotować do wyjścia.
Naturalnie, że chciała, przez cały dzień pochłonięta była piaskiem i plasteliną, mimo to zabolała ją świadomość, że zdaniem Alexa, jej wyglądowi daleko do doskonałości.
– Louis? Mówi Alex Rivers. Tak, dzisiaj wieczorem o dziewiątej.
Tylko ja i żona. Stolik w głębi, proszę. – Ostrożnie odłożył słuchawkę i wziął w ręce czaszkę, po czym zaczął podnosić i opuszczać jej szczękę, jakby coś mówiła. – W porzo? – zapytał, doskonale parodiując głos znanego brzuchomówcy, señora Wencesa.
Cassie musiała się uśmiechnąć.
– W porzo.
Zaplotła ramiona na piersiach, zastanawiając się, co znajdzie w szafie.
Ku jej zaskoczeniu Alex poszedł za nią do sypialni i otworzył jej garderobę. Znalazł trzyczęściowy prosty kostium z szarego jedwabiu i rzucił go na łóżko.
– Proszę – powiedział, jakby robił to przez całe życie. Cassie oparła się o framugę drzwi do łazienki i skrzyżowała ręce.
– Ja tobie też wybieram stroje? – zapytała sucho.
Alex spojrzał na nią speszony, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, jak musiał wyglądać jego gest.
– Zawsze mnie prosisz, żebym coś ci wybrał. Mówisz, że wiem, co aktualnie się nosi. – Podniósł kostium, by schować go do szafy.
Cassie przygryzła wargę.
– Nie. – Zrobiła krok do przodu. – Podoba mi się. Naprawdę. Sama nie wiem. Kostium jest ładny.
Szorowała się pod prysznicem tak długo, aż skóra zaczęła jej opalizować, a włosy przesiąkły zapachem lilii. Ile sił w płucach śpiewała „Hey Jude” i napisała swoje imię na zaparowanym szkle. Kiedy otworzyła drzwi, Alex stał w łazience, wyglądając jak zjawa w kłębach gorącej pary. Był nagi, co tylko pogłębiło jej zakłopotanie. Zakryła piersi i odwróciła się.
– Nie wiedziałam, że tu jesteś.
– Twój śpiew usłyszałbym w San Diego – odparł Alex. Z uśmiechem złapał ją za przeguby. – Wcześniej już to wszystko widziałem – przypomniał łagodnie. Owinął ręcznikiem jej biodra i przyciągnął ją do siebie.
– Myślałam, że idziemy na kolację.
– Pracuję nad rozbudzeniem apetytu. – Przesunął językiem po jej sutku. – Dobrze mi to idzie.
Tak na nią działał, potrafił sprawić, że jej ciało ogarniała gorączka, a krew boleśnie przyśpieszała. Cassie opuściła dłoń i wprowadziła go w siebie. Pragnąc jak najbardziej się do niego zbliżyć, niechcący podrapała go w ramię. W pewnym momencie z luster zeszła para i Cassie ponad schyloną głową Alexa patrzyła na ich potrojone odbicie, chimerę ze splątanymi kończynami, ruchliwą, dyszącą. Cassie twarz miała zaczerwienioną, mokre włosy przyklejone do szyi. Wyciągnęła dłoń w stronę lustra. Mój Boże, pomyślała, czy to jestem ja?
Godzinę później w Le Dóme kierowali się do stolika w głębi, po drodze ściskając dłonie, wymieniając pozdrowienia i obietnice spotkania się na lunchu. Jak na czwartkowy wieczór w restauracji panował tłok. Zdenerwowana Cassie stała za Alexem, trzymając go za rękę, podczas gdy on gawędził z kolejnymi znajomymi. Kiedy rozmawiał z szefem studia, dopiero po kilku minutach uświadomiła sobie, że opowiada o pogodzie w Szkocji, a jego towarzysz omawia korzyści wynikające z utworzenia konsorcjum. W Hollywood ludzie nie rozmawiają ze sobą, ale raczej wygłaszają monologi. Cassie przyszły na myśl trzyletnie dzieci, które jeszcze nie przyswoiły sobie umiejętności współżycia w grupie.
Читать дальше