Odsunął się od Cassie i zmienił nastrój: teraz to była lekka komedia, rola klauna. Spoglądając na kawałki kości, uniósł brew.
– Ha, nie ulega wątpliwości, że masz więcej szczęścia od niego.
Zostawił Cassie układającą kości w pięć prostych rzędów i zszedł na dół po drugą część prezentu: durofix, plastelinę oraz pudło z piaskiem, w którym układała posklejane fragmenty. Wszystko to wziął z domowego laboratorium.
Kiedy wrócił, Cassie zdążyła dopasować kilka kości; Alex widział, jak łatwo jej to przychodzi.
– Z nalepki wynika, że czaszka pochodzi z wczesnego średniowiecza – powiedziała. – Nazwałam go Lancelot. – Z pudła, które trzymał Alex, wyjęła durofix i wycisnęła cienką strużkę kleju na krawędź kości. Postawiła ją ukośnie w skrzynce z piaskiem i dopasowała drugi kawałek, następnie podgarnęła piasek, który podtrzymywać miał kości, dopóki klej nie wyschnie. – Najpierw zrobię sklepienie czaszki, potem osobno twarz, jeśli to będzie możliwe. Kiedy klej zacznie wysychać, wsunę żuchwę w stawy, żeby się przekonać, czy zęby pasują, i dopiero wtedy skleję twarz.
Alex pokręcił głową.
– A mówią, że ludzie nie rozumieją Szekspira.
Cassie uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od składanych kości.
– Nikt nie musi rozumieć tego, co mówię. On jest moją widownią – przesunęła palcem po szczęce Lancelota – a jego słuch diabli wzięli.
Pracowała przez godzinę, dopasowując elementy w trójwymiarowej układance. Alex siedział naprzeciwko i patrzył, kompletnie oszołomiony.
Cassie zerknęła na niego.
– Nigdy nie widziałeś mnie przy pracy? – zapytała. Kiedy za przeczył, zaproponowała wesoło: – Chcesz mi pomóc?
Oczy mu zabłysły, ale zaraz podniósł delikatnie maleńki odłamek średniowiecznej twarzy, pogładził kciukiem ostrą krawędź i westchnął:
– Nie wiedziałbym, co robić. Tylko bym przeszkadzał.
– To łatwe. – Cassie ujęła jego dłonie w swoje drobne i połączyła dwa kawałki kości w sposób, który wydawał się absolutnie logiczny. – Może je skleisz?
Alex wpatrywał się w ich splecione dłonie, w kawałki kości. Nikomu nie przychodziło do głowy, by połączyć go z Cassie, ale od chwili gdy to się stało, nikt nie miał wątpliwości, że stanowią idealną parę.
Cassie jego milczenie wzięła za dezorientację.
– Spróbuj – zachęciła. – To jak składanie modeli. Jako dziecko na pewno to robiłeś.
Jako dziecko Alex większość czasu spędzał samotnie, śniąc sny na jawie i poznając wiejskie przedmieścia Nowego Orleanu. Wolał pozostawać w ukryciu, wspinał się na czereśnie i godzinami czytał książki, które zwinął z biblioteki publicznej. Były to: „Przygody Hucka”, „Szkarłatne znamię odwagi”, „Radość seksu”.
Rodzice Alexa nienawidzili się, ale za bardzo ich obchodziła opinia sąsiadów, żeby się rozwieść. Matka odwróciła się od syna, ponieważ był podobny do ojca, ojciec odwrócił się od Alexa, ponieważ nie był synem, o jakim Andrew Riveaux marzył, czyli takim, który z własnej ochoty będzie z nim pływał po zatoce i polował na kuropatwy, który będzie doskonale strzelał, a – gdy dorośnie – po polowaniu wychylał szklaneczkę whisky.
Na dwunaste urodziny Andrew Riveaux kupił synowi skomplikowany drewniany model krytego wozu, w rodzaju tych, które przemierzały szlak oregoński, o czym Alex uczył się w szkole.
– Pomogę ci przy składaniu, synu – powiedział ojciec, a dla Alexa ta obietnica wspólnego spędzenia czasu była wspanialsza od samego podarunku.
Ostrożnie wyjmował z pudełka gładkie drewniane części i metalowe pierścienie do mocowania plandeki wozu.
– Nie tak szybko. – Ojciec klapsem zmusił go do cofnięcia dłoni. – Musisz zapracować na każdą część.
Wóz powstawał wtedy, gdy – zdaniem ojca – Alex zachował się po męsku. Zastrzelił pierwszą gęś i przyniósł ją do domu na drżących nogach, po drodze dwa razy się zatrzymując, żeby zwymiotować śniadanie, a ojciec w zamian pomógł mu zbudować skrzynię. Po zmroku przepłynął przez zatokę, ustalając kierunek na podstawie węchu, i znalazł chatę starej wiedźmy, od której ojciec kupował bimber; tym zasłużył na kozioł woźnicy i dyszel. Spadł z drzewa, łamiąc przy tym nogę tak, że kość przebiła skórę, ale nie uronił ani jednej łzy, i tego samego wieczoru ojciec siedział na skraju łóżka, przytrzymując rozdygotane palce syna, mocujące szprychy w kołach.
Miał ponad trzynaście lat, kiedy wóz został ukończony. Był misternie wykończony i doskonały, identyczny z tym w podręczniku do historii. Alex przykleił plandekę, a godzinę później poszedł do lasu za domem i patykiem rozbił model na drobne kawałki.
– Alex, Alex! – Podskoczył na dźwięk głosu Cassie.
Oczy miała szeroko otwarte i machała mu przed twarzą papierowym ręcznikiem. – Proszę. Cały jesteś zakrwawiony.
Spuściwszy wzrok, zobaczył odłamki zmiażdżonej kości i ranę na kciuku.
– O Jezu, przepraszam – powiedział.
Cassie przycisnęła wilgotny ręcznik do jego ręki.
– Są bardzo kruche, powinnam cię była uprzedzić. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Chyba nie zdajesz sobie sprawy z własnej siły.
Alex odwrócił wzrok. Wetknięta w piasek ukończona twarz spoglądała na niego pustymi oczodołami. Siedział w milczeniu, podczas gdy Cassie składała potylicę. Miała niemal wszystko; obserwował, jak gładko umieszcza cztery kawałki wokół miejsca, w którym powinien się znaleźć zniszczony przez niego fragment.
Wstał, mamrocząc coś, czego nawet sam nie zrozumiał. Wiedział tylko, że musi wyjść z pokoju, zanim Cassie skończy. Nie byłby w stanie dłużej patrzeć na czaszkę jako sumę wszystkich tych części, bo jego wzrok padałby wciąż na brakujący element, na to, co sam zepsuł.
– W Halloween idziemy okraść cmentarz – oznajmiła Cassie.
Do Halloween pozostały dwa tygodnie, a tak śmiałego wyzwania Connor w żadnym razie by nie odrzucił. Szukała czegoś, co odwróciłoby jego myśli od zmartwień: ojciec Connora stracił pracę i całe dnie spędzał z butelką szkockiej w garażu, w rezultacie czego stawało się coraz bardziej jasne, że Connor nie będzie mógł pójść do college’u, chociaż rozpaczliwie pragnął zostać weterynarzem. Widząc błysk w jego oczach, Cassie wiedziała, że połknął haczyk.
W Halloween wymknęli się z domów o północy. Wcześniej zebrali informacje: koledzy z ostatniej klasy powiedzieli im, że co roku policja pilnuje cmentarza przy kościele Świętego Józefa, za to nikogo nie ma na cmentarzu dla zwierząt koło Mayfair Place.
Bezszelestnie jak koty pobiegli ulicą, omijając latarnie i trzymając plecaki z daleka od ciała, tak by łopatki i dłuta nie obijały się o siebie. Po drodze widzieli znaki świadczące o tym, że zabawa dobiega końca: drzewa owinięte papierem toaletowym, surowe jajka ściekające ze skrzynek pocztowych. Cassie szła pierwsza, Connor wytężał wzrok, by w świetle księżyca stawiać stopy na jej śladach.
Mały cmentarz dla zwierząt obsadzony był srebrnymi sosnami. Każdy mieszkaniec miasta pogrzebał na nim jakiegoś ulubieńca, kota, świnkę morską, złotą rybkę, chociaż wiele grobów pozostało nieoznaczonych. Connor i Cassie ruszyli ku jednemu z nielicznych nagrobków. Inskrypcja głosiła, że jest to miejsce spoczynku Rufusa, niezbyt lubianego powszechnie mastiffa, jedynej istoty, której udało się uciec przed ostrym językiem starej pani Monahan. Rufus nie żył od sześciu lat, pani Monahan od trzech, Cassie więc nie sądziła, by kogokolwiek urazili, wykopując psie kości.
Читать дальше