Trzy dni później wieczorem nagi Will siedział naprzeciwko szamana w rytualnym szałasie. Nigdy dotąd w takim nie był, choć widywał te małe, okrągłe budowle; czasami wznosili je młodzi chłopcy, by palić w nich peyotl – odurzeni, z gołymi tyłkami biegali po polach i skakali do lodowatych strumieni. Od czasu do czasu Joseph poruszał rozżarzonymi kamieniami, które buchały gorącem, głównie jednak śpiewał i recytował, a jego słowa nabrzmiewały i eksplodowały niczym fajerwerki tuż przed oczami Willa.
Kiedy nad równiną pojawiły się pierwsze promienie brzasku, Joseph zaprowadził nagiego Willa na płaski szczyt stromego wzgórza. Will wolałby być wszędzie, tylko nie na tej skalnej półce, ale nie ośmielił się sprzeciwem zhańbić dziadka czy Josepha Stojącego w Słońcu. Od dzieciństwa wpajano mu zasadę: Szanuj starszych. Drżąc na całym ciele, Will robił, co mu kazano. Z rozpostartymi rękoma patrzył w słońce, zachowując całkowity bezruch i usiłując ignorować trawę szepczącą pod stopami odchodzącego Josepha. Stał tak przez wiele godzin, aż słońce zaczęło kryć się za horyzontem. Wtedy też nogi się pod nim ugięły, zwinął się w kłębek na boku i wybuchnął płaczem. Czuł, jak skała pod nim drży, niebo się roztapia.
Drugiego dnia ze wschodu nadleciał orzeł. Will patrzył, jak ptak krąży nad jego głową, poruszając się tak wolno, że przez całe minuty zdawał się tkwić w jednym miejscu, oddalony o długość ramienia.
– Pomóż mi – szepnął Will i orzeł przefrunął przez jego ciało.
– Wybrałeś trudne życie! – krzyknął ptak i zniknął.
Minęły godziny, a może dni. Osłabiony i głodny Will zmuszał się do oddychania. W chwilach gdy umysł miał jasny, przeklinał dziadka za wiarę w takie bzdury, przeklinał siebie za uległość. Myślał o wiosennych eliminacjach do szkolnej drużyny baseballu, o „Playboyu” ukrytym pod materacem, o kręcącym w nosie zapachu matczynego kremu marki Pond. Myślał o wszystkim, co wydawało się najbardziej odległe od życia Siuksów.
Nadchodzimy, nadchodzimy. Słowa poświstywały nad równiną, owijały się wokół szyi Willa, zmuszały go do wstania. Nad jego głową wisiała ciemna burzowa chmura. Wyczerpany, głodny, dręczony omamami, odrzucił w tył głowę i otworzył ramiona, łaknąc poświęcenia.
Kiedy pod czaszką zadudnił mu grzmot, uświadomił sobie, że jego stopy nie dotykają już ziemi. Unosił się wysoko. W dole zobaczył małą i chudą dziewczynkę, która biegła przez śnieżną zawieję. Chwilami kurzawa zakrywała ją przed jego wzrokiem. Pomyślał, że dziewczynka ucieka od kogoś albo od czegoś. Nagle się zatrzymała. Stanęła w samym sercu burzy i wyciągnęła ręce. Przez cały ten czas szukała środka.
– Pomóż jej – powiedział Will i słowa po stokroć odbiły się echem wokół niego. Znowu stał na ziemi. Wiedział, że nic nie będzie pamiętał. Wiedział, że jako dojrzały mężczyzna będzie się musiał zmagać z tymi obrazami, wdzierającymi się w jego świadomość w ciężkich minutach tuż po przebudzeniu.
Kiedy niebiosa zadrżały i spadł deszcz, okrzyki Willa poniósł wiatr. Szeroko otwartymi oczami patrzył, jak piorun rozcina noc na pół, rozbijając jego świat na połowy, które niczym puste skorupy chyboczą się u jego stóp.
Nawet słońce kochało Alexa. Cassie dotknęła jego szczęki, zahipnotyzowana tym, że jakimś cudem jedyna smuga porannego światła wpadająca do sypialni, trafiła właśnie na niego. Skórę miał ciemną, z cieniem zarostu na policzkach, z małą, półokrągłą blizną tuż pod brodą. Cassie usiłowała sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach Alex się zranił. Patrzyła, jak jego oczy poruszają się pod powiekami, i zastanawiała się, czy śni o niej.
Ostrożnie, by go nie obudzić, wysunęła się z pościeli. Z uśmiechem skrzyżowała ramiona na piersiach, myśląc, że całkiem słusznie jest obiektem zazdrości wszystkich kobiet w Ameryce. Jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości, dotyczące prawomocności jej małżeństwa z Alexem, teraz wszystkie się rozwiały. Dwoje ludzi nie może uprawiać miłości w taki sposób, jeśli nie mają wspólnej przeszłości. Roześmiała się. Gdyby serce przestało jej bić w tej sekundzie, mogłaby powiedzieć, że miała piękne życie.
To dobry dzień na śmierć. Słowa sprawiły, że znieruchomiała i po kręgosłupie przeszedł jej dreszcz, nim jeszcze uświadomiła sobie, że nie zostały wypowiedziane na głos. Odzyskawszy panowanie nad sobą, cicho poszła do łazienki. Wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, dotykając opuszkami palców spuchniętej wargi.
Wykład. Tym zdaniem rozpoczynał się wykład jej kolegi z UCLA. Cassie bezwładnie opuściła dłonie na marmurową umywalkę, z westchnieniem ulgi pojmując, że to nie złowieszczy omen, tylko prawdziwe wspomnienie. Wykład dotyczył kultury rdzennych Amerykanów, a zdanie stanowiło część rytualnej modlitwy, odmawianej przez wojowników przed bitwą. Cassie pamiętała, że powiedziała profesorowi, iż ma dar przykuwania uwagi słuchaczy.
Ciekawe, co teraz robi Will. Jest czwartek rano, więc pewnie jedzie do pracy. Zostawił jej swój numer telefonu; może później zadzwoni do niego na posterunek, powie, że mieszka w zamku w Malibu, wspomni, że niedługo wybiera się do Szkocji.
Wyszczotkowała zęby i uczesała włosy, ostrożnie odkładając przedmioty na blat, żeby hałas nie obudził Alexa. Na palcach wróciła do sypialni i usiadła w fotelu.
Alex cicho pochrapywał. Przez chwilę patrzyła, jak klatka piersiowa mężczyzny unosi się i opada w oddechu, potem wstała i podeszła do szafy z jego ubraniami. Kiedy ją otworzyła, zaparło jej dech.
W szafie Alexa panował dwadzieścia razy większy porządek niż u niej. Na dnie, na stojakach, stały szeregiem buty sportowe, włoskie mokasyny i czarne skórzane trzewiki do garniturów. Na półkach leżały swetry, szetlandzkie i norweskie po jednej stronie, bawełniane po drugiej. Koszule wisiały sztywno na cedrowych wieszakach. Komodę na bieliznę w rogu garderoby wypełniały starannie poskładane jedwabne bokserki i skarpetki, zgodnie z przeznaczeniem ułożone w oddzielnych szufladach.
– Mój Boże – szepnęła Cassie. Przesunęła palcem po koszulach, słuchając muzyki uderzających o siebie wieszaków. Porządku należało się spodziewać, zwłaszcza jeśli w domu była dobra gospodyni, ale coś w tej szafie sugerowało, że przekroczona została granica między schludnością a obsesją.
Swetry. Były posegregowane nie tylko ze względu na rodzaj włóczki, ale też ułożone kolorami, jak tęcza. Wzorzyste umieszczono jedne na drugich wedle barwy dominującej.
Powinna wybuchnąć śmiechem. W końcu było to dziwactwo, doskonały temat do żartów.
Mimo to Cassie poczuła, że z oczu płyną jej łzy. Uklękła przed rzędami butów, szlochając cicho; wzięła sweter i przycisnęła do ust, by zagłuszyć łkania. Ze ściśniętym żołądkiem zgięła się wpół i powiedziała sobie, że traci rozum.
To stres tych kilku ostatnich dni, pomyślała, wycierając policzki. Wróciła do łazienki, zamknęła za sobą drzwi i odkręciła kurek. Trzymała dłonie pod strumieniem wody tak długo, aż z zimna zdrętwiały jej dłonie, później spryskała twarz. Miała nadzieję, że zacznie wszystko od nowa.
Od wielu dni mówili o zamieci, śnieżycy stulecia. Miała nadejść w piątek około trzeciej po południu. Meteorolodzy radzili, by napełnić wanny wodą. Kupić baterie i drewno na opał. Odszukać latarki.
Cassie uznała, że lepiej byłoby tylko w jednym wypadku: gdyby burza rozpętała się w niedzielę, bo wtedy odwołano by lekcje następnego dnia.
Weszła do kuchni. Całe popołudnie spędziła u Connora, ale obiecała matce, że wróci, gdy tylko spadną pierwsze płatki śniegu. Matka Cassie strasznie bała się śniegu. Chowała się w Georgii i śnieg zobaczyła dopiero wtedy, gdy po ślubie przeprowadziła się do Maine. Zamiast podejść do zagrożenia praktycznie – jak matka Connora, która wyjęła świece i kupiła dodatkowe butelki mleka do przechowania w zaspach – Aurora Barrett siedziała przy kuchennym stole, z szeroko otwartymi oczami słuchała prognoz meteorologicznych z radia tranzystorowego i czekała na pogrzebanie żywcem.
Читать дальше