Zrozumiał, że dopóki jakimś umiejętnym posunięciem nie zaskoczy z kolei Nawrockiego, dopóty ta pierwsza porażka ze zjadliwą natarczywością wciskać się będzie w każdą rozmowę z posterunkowym, w każdą myśl o nim. Zawsze będzie już stroną skazaną na bronienie się, wymykanie i kluczenie. A czyż nie tego chciał Nawrocki? Czy nie tędy wiedzie droga do ostatecznego zaplątania się i uwikłania?
Bezsilny gniew chwycił Litowkę. Och, gdyby mógł przychwycić tego szczeniaka, gagatka z ładną buzią i delikatnymi łapkami, wziąć go w swoje obroty i rozprawić się po swojemu, raz na zawsze. Ba! tylko jak się do tego zabrać? W dużym mieście wiedziałby, co robić. Tam wystarczyłaby nocna godzina, pusta ulica. Ale tu, gdzie wszystkie zdarzenia wypływają na wierzch jak wzdęte trupy wyparte wirami z dna rzeki? Zamyślił się. A może… taka noc jak dzisiaj, wiatr… może Anna? Uderzony niespodziewanym pomysłem, spojrzał na nią.
Siedziała przed lustrem ciągle odwrócona plecami, w taki jednak sposób przechyliła głowę, iż nie ruszając się mógł ze swego miejsca dojrzeć profil. Wyraźnie rysował się na tle rozstawionego pod ścianą parawanu, tylko światło lampy padając z boku poszerzało cokolwiek linię policzka. Dzięki temu na pierwszy rzut oka twarz Anny wydawała się obrzęknięta.
Litowce zamarły słowa, które miał na końcu języka. Uczuł w sposób nieokreślony, że powinien natychmiast odwrócić głowę. Jednak nie mógł oderwać oczu od siedzącej. Miał wrażenie, że ulega niezrozumiałemu nakazowi, równie ohydnemu i przerażającemu, jak obraz, który go natarczywie pociągał. Musiał patrzyć. Twarz Anny, nienaturalnie nabrzmiała i blada, robiła wrażenie umarłej. A przecież żyła. Żyła w bezsilnym opadnięciu dolnej wargi, w oku jakby oślepłym, w tępym skurczu mięśni, których napięcie sparaliżowało Litowce oddech. Widział w swoim życiu wiele twarzy ściętych nienawiścią, ale w żadną z nich nienawiść nie wessała się piętnem tak szczególnym, jak w tę, którą miał przed sobą. Przed wielu laty na froncie zobaczył pewnego dnia ludzi zatrutych gazami. Nocą rozświetloną dalekimi błyskami, wśród złowrogiej ciszy zbierano ich z pola. Na ziemi szarej, jakby przysypanej popiołem, wtłoczone w leje i wyrwy leżały nieruchome, dziwacznie pokurczone ciała o twarzach – gdy je oświetlono – straszliwie zmienionych, zsiniałych, zastygłych w natężonym grymasie. Twarz Anny zdawała się również ulec zatruciu. Była w niej ta sama upiorność, co w tamtych ludziach z okopów: zamazanie granic pomiędzy nienawiścią, strachem i cierpieniem, wzajemne przeniknięcie tych wszystkich uczuć, milczący osad, chłód.
Ciszy w pokoju żaden szelest nie mącił. To tylko dokoła, górą i bokami, wiatr bił z niezmienną zaciekłością, gwałtowne i czarne przypływy napierały na ściany. Jak mały i wątły wydał się nagle Litowce dom! Jeszcze jedno silniejsze uderzenie i niby okręt zerwany z kotwicy zawiruje kruchą łupinką wśród sprzecznych prądów, aby na oślep zanurzyć się w burzliwy odmęt. Kto zatrzyma jego bieg?
Wtem coś miękkiego otarło mu się o nogi. To Makarek. Kopnął go podrażniony.
– Won!
Makarek miauknął żałośnie i zwinięty w kłębek przypadł do ściany.
Litowka podniósł się. Stanął przed Anną.
– No, gotowa?
Usłyszała głos, ale nie zrozumiała słów. Szumiało jej w głowie, jakby została wytrącona z ciężkiego snu.
Litowka zacisnął zęby.
– Czego się gapisz?
Ciągle miała oczy nieprzytomne.
– Ogłuchłaś? Pytam się: kiedy będziesz gotowa?
Połapała się wreszcie, o co mu chodzi. Szybko, lecącymi rękoma zakrzątnęła się wśród porozrzucanych w nieładzie na toalecie drobiazgów.
– Już, już, zaraz…
Chętnie popędziłby ją trochę. Ale nie – zreflektował się – nie teraz. Teraz potrzebował jej spokoju. Odstąpił więc na bok i dopiero po chwili przyjacielskim tonem zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi. Chciał przede wszystkim, aby szybko pożegnała się z Jabłońskim. Niech zostanie jej trochę czasu, żeby mogła wyglądać dobrze wieczorem. I opowiedział, co to ma być za wieczór.
Anna słyszała już o Nawrockim. Widziała go nawet parę razy z daleka.
– Przystojny chłop! – pochwalił Litowka.
Zgodziła się. Owszem, robi wrażenie całkiem do rzeczy.
– Ba, ba! – mlasnął językiem. – Jeszcze jak do rzeczy. Zobaczysz! To, uważasz, mój serdeczny przyjaciel. Bardzo serdeczny – powtórzył z roztkliwieniem nieomal. – Musisz, uważasz, zdobyć sobie jego względy. Niech chłopak będzie zadowolony. Bo to, widzisz, taki gość, co to stworzony jest do wielkiego miasta. Do Morawca by pasował, o! Tutaj dla niego za ciasno, za płasko, uważasz – i ręką pokazał, jak bardzo monotonnie i żałośliwie musi być dla podobnego człowieka w Sedelnikach. – Nie ma gdzie skrzydełek rozwinąć. Pofruwać nie ma gdzie. A tak to sobie razem pofruwacie! Będziesz grzeczna, co?
Wzruszyła ramionami i zalotnie przegięła głowę. Grzeczna? Przecież zawsze jest grzeczna.
– Ale tu specjalnie, specjalnie… Więc będzie dziewczynka grzeczna, cio? – zaszczebiotał niespodziewanie i dodał już innym tonem z naciskiem: – Zależy mi na tym, uważasz?
Wyciągnął przed siebie nogi i wygodnie się rozparł. Ogarniał go coraz lepszy humor. Ech! napić by się tak jeszcze… jak to dobrze, że wiatr robi tyle hałasu. Niechby sobie pohulał przez całą noc.
Po ścianie łaziła ospała mucha. Litowka przyjrzał się jej z zainteresowaniem.
– A gdyby w pokoju było gorąco – powiedział łagodnie – to możesz otworzyć okno.
– Okno? – zdziwiła się biernie.
– No, okno, nie rozumiesz? Zwyczajne okno. Świeże powietrze, chłodek, noc z gwiazdeczkami, nie majowa wprawdzie, ale zawsze noc… Cóż to dziwnego? Nie otwiera się okien?
– Ależ owszem, otwiera się…
– No więc!
Strzepnął palcami w powietrzu i jakby ubawiło go nierozgarnięcie Anny, roześmiał się poczciwie. Zanim w sklepie rozległ się dźwięk dzwonka oznajmiający przybycie kierownika poczty, Litowka zdążył powiedzieć:
– Ciekawy jestem, co też teraz nasz przyjaciel Roman porabia?
Leżąc widział nad sobą na wyciągnięcie ramienia zmierzwione sklepienie szałasu: gałęzie splecione, przetkane liśćmi, chrustem i mchem, nie dość jednak szczelnie, bo prześwitywały przez nie wysoko zawieszone i jakby od pni oderwane cienie sosen. Przed chwilą, zanim ściemniło się, widział również daleki i wąski skrawek nieba: szare pasemko szybko przemykające wśród drzew. Ten bezustanny ruch pozwalał nie myśleć. Oto całkiem niespodziewanie otwierały się wśród jednolitej szarości białe jeziora. Wtedy zdawało się, że zalegnie spokój, a słońce wzmocni nieśmiałą bladość ciepłym błyskiem. Ale już kruche brzegi pękały pod naporem kudłatych i burych kłębów. Już nowy zwał chmur pędził na oślep. Już ciężkie obłoki wbijały się jeden w drugi, łamiąc się bezszelestnie, a czarne i ostre gałęzie, same wichurą rozdzierane, rozdzierały z kolei ten nalot na strzępy i tak zwyciężony wyrzucały dalej.
Teraz niebo zatarło się w mroku, a śpiesząca noc powoli zamazywała i wierzchołki sosen. Już tylko porywistym kołysaniem znaczyły swoją obecność. Stawały się coraz bardziej ruchem, a coraz mniej kształtem. Wiotczały w oczach żegnane żałosnym skrzypieniem gałęzi i nikły wśród łoskotu pękających konarów. Zbliżał się koniec. Nadchodziła okrutna agonia żywych włókien i krzepnięcie soków. I mrok. On jeden. I szum – ogromna fala przelewająca się ponad ziemią, rzekłbyś, że niebo ośmielone ciemnością runęło z wysokości.
Читать дальше