Po kilku minutach przyniósł igłę, którą schowałem na stoliku pod serwetką.
W południe przyjechała żona i jeszcze dwie osoby. Nie chciałem martwić żony, więc powiedziałem o wlewce i że to jest normalny stan po takim zabiegu.
W poniedziałek, po śniadaniu, zawieziono mnie wózkiem na prześwietlenie.
– Och! Jaką pan ma potworną odmę – zawołała doktor. – Jak ona potwornie ciśnie! Ale nie w tym miejscu, gdzie trzeba- dodała. – I płyn też jest…
Przerwałem jej wywody pytając:
– To co, pani doktor, odma samoistna, prawda?
– Tak. Widać, musiałam zawadzić igłą o płuco – odpowiedziała takim tonem, jakby chodziło o zadraśnięcie palca. – Przyjdę do pana i trochę upuszczę powietrza.
– To z operacji nici? – zapytałem wściekły.
– A tak, nici – odpowiedziała bez złości. – Musimy teraz czekać, aż się odma rozpuści, aż zniknie powietrze, no i płyn musi się zlikwidować. Jeśli pan chce, żeby było szybciej, musi pan jak najściślej leżeć w łóżku, na lewym boku.
– Nieźle mnie pani urządziła!
Odmę rozpuścił ordynator, któremu też powiedziałem; że jego asystentki z igłą w ręku do siebie nie dopuszczę.
Płyn cofa się powoli, a odma też się utrzymuje. Nudy na pudy. W dzień muszę leżeć, bo pilnuje mnie cały personel oddziałowy. Wieczorem co pewien czas zagląda lekarz dyżurny. A ja nie mogę uleżeć. Więc znalazłem sposób. Wychodzę z pokoju, gdy już nie ma na oddziale pracowników, w czasie nocnej ciszy. Chorzy śpią w czasie dnia, więc wieczorem przeważnie rozmawiają jeszcze długo po zgaszeniu świateł, a ja chodzę i robię kolegom różne kawały.
Współlokatorowi zaproponowano plastykę. Nie zgodził się, więc po dwóch tygodniach został wypisany. Do mojego pokoju przywieziono ciężko chorego. Ma dwadzieścia sześć lat, nazywa się Heniek. Przywieźli go rodzice i prosili, żeby zająć się nim i pomagać w razie potrzeby.
– Co ci jest? – zadałem zwykłe pytanie, gdy zostaliśmy sami.
– T.B.C.: tobie-bracie-cmentarz – odpowiedział z ironią: – Długo ty ze mną nie będziesz miał kłopotu. Kilka dni, to wszystko, co mi zostało. Starym nic nie mówię. Jeszcze zdążą się namartwić.
– Tak już z tobą źle?
Kto mówi, że źle? To już jest koniec. Już tylko ramki od płuc zostały. Po trzech dniach przeniesiono mnie do innego pokoju, bo moje miejsce zajęła ciotka Heńka, która go nie odstępowała. Po dziesięciu dniach już pokój był wolny, Heniek umarł. Ja zaś tymczasem przeniosłem się do pokoju, w którym mieszkał Andrzej, Olek, Jurek i Kuba. Przyszedłem na miejsce Wacka, który został wypisany.
Po wprowadzeniu przypadł mi w udziale najgorszy sprzęt – najgorsza szafka, poduszki, koje…
Zwykła rzecz. Gdy chory opuszcza sanatorium, ci, co zostają, wymieniają gorszy sprzęt na lepszy, który był w użytkowaniu wyjeżdżającego.
Po pewnym czasie znów ktoś wyjeżdża: wtedy ten, który przyjechał ostatni, wymienia swoje graty na lepsze.
Gdy zobaczyłem, że „zrobili” mnie tak jak nowego kuracjusza z sąsiedniego pokoju, w którym przebywałem tylko kilka dni, zabrałem to, co było lepsze. Przyniosłem zwinięte w tobół materac, pościel, koce i poduszki, rzuciłem na łóżko i… wszystko razem z siatką znalazło się na podłodze. Popatrzyłem i musiałem mieć głupią minę, bo wszyscy parsknęli śmiechem.
– Co urządziliście, wy tacy owacy? – pytam ze śmiechem.
– Czekaj, odegramy się za wszystkie twoje kawały. Przekonasz się, że i my potrafimy.
Założyłem siatkę, którą poprzednio odpięli i przywiązali cienkim sznurkiem, posłałem łóżko i poszedłem przynieść swoje osobiste rzeczy. Gdy wróciłem; usiadłem na łóżku i… głośny trzask, łóżko zachwiało się i opuściło niżej. Poderwałem się, spojrzałem w dół i już wiedziałem-, co to strzela. Te dranie pod nogi łóżka podłożyli na sztorc pudełka od zapałek.
– Dwa zero na waszą korzyść – powiedziałem – ale odegram się.
Tego jeszcze dnia narwałem w parku owoców głogu, pokruszyłem i zawinięte w papier włożyłem między żeberka kaloryfera. Następnego dnia wykruszyłem i oddzieliłem włoski od ziarna. Gdy wszyscy poszli na obiad, włoskami głogu posypałem od wewnątrz marynarkę i pidżamę Kuby, a na wszystkie prześcieradła posypałem po szczypcie cukru.
– Oj, ciało mnie swędzi – skrzywił się Kuba po włożeniu pidżamy, a po chwili już się drapał na dobre wtykając ręce pod marynarkę i w spodnie. – Może uczulenie? – pyta Andrzej. – Czy nie jesteś uczulony na jajka? Jajka były na obiad – dodaje dla wyjaśnienia.
– Może ci się mole zalęgły w pidżamie? – pytam.
– On mi czegoś nasypał – mówi Kuba i patrzy na mnie przenikliwie jak żaba na piorun.
– A może to jest taka choroba, na którą pomaga woda i mydło-kpiłem. – Musisz się częściej kąpać.
– Czekaj ty, już ja ciebie wykąpię. Gadaj, co to jest – denerwuje się Kuba.
– Dwa do jednego na waszą korzyść – odpowiadam. – Was jest pięciu, ja sam, ale wychodzicie, a ja siedzę w pokoju i mam więcej okazji do robienia kawałów…
– Zobaczysz, jak my ciebie urządzimy – odgrażają się chłopaki.
– Róbcie – tylko ostrzegam przed robieniem głupich i przykrych kawałów. Jeśli mi wstawicie na przykład pod prześcieradło miskę z wodą, to ja wam do łóżek podłączę prąd elektryczny i będzie was trzęsło od łóżka do sufitu.
Rano, leżąc w łóżku, drapałem się namiętnie po nogach i zastanawiałem się, dlaczego tak swędzą. popatrzyłem: moje nogi prawie do kolan obsypane są małymi różowymi kropkami. Wyciągnąłem się na całą długość ciała i tym razem zakłuło mnie w nogi. Pomacałem prześcieradło: pod prześcieradłem leżała gałąź jałowca.
Zabawa w robienie kawałów trwa.
Wyjechał Kuba, a na jego miejsce przyszedł facet starszy i mocno głuchy. Głuchy mato do siebie, że albo mówi cicho, tak że nie można go zrozumieć, albo głośno, żeby sam siebie słyszał. Nasz mówił głośno i bez przerwy. Gdy opowiadał coś po zgaszeniu świateł, żaden z nas w tym czasie nie mógł usnąć: słychać go było w końcu korytarza i niejeden raz sprowadził nam swoim głośnym gadaniem kontrolę do pokoju. Przywiózł ze sobą aparat fotograficzny, robił zdjęcia innym chorym i w ten sposób dorabiał do niewielkiej renty inwalidzkiej.
– Dawno chorujesz? – pytam, krzycząc głośno.
– Kupę lat – odpowiada – ale teraz już mi nic nie robią. Nadaję się tylko na mydło. Ale tym się nie przejmuję. Dla mnie każdy przeżyty dzień to dzień darowany i z tego się cieszę.
Często mamy wesoło dzięki naszej pani doktor. Sympatyczna osoba, tylko ma zagrania, które tego i owego wyprowadzają z równowagi, ale inni się śmieją.
– Pani doktor – mówi nasz głuchy tubalnym głosem – mam własny rimifon, czy mogę go używać?
– Porozmawiam z ordynatorem i jutro panu powiem – odpowiada pani doktor.
– Pani doktor, czy mogę używać ten mój rimifon? – pyta głuchy następnego dnia.
– Nie, niech pan nie używa.
– Dlaczego? – pyta zdziwiony. – Przecież ja go od was nie chcę, mam swój.
– O, pan myśli, że rimifon tak zaraz panu pomoże. Mam koleżankę, też lekarkę, która swojego męża leczyła rimifonem. Dawała mu, dawała i on zaczął poprawiać się i tyć. Więc ona dalej mu dawała, dawała, a on zaczął chudnąć.
– A ona wciąż dawała, dawała… I pewnie już go nie ma – przerwał głuchy swoim tubalnym głosem.
– A tak – odpowiedziała – już go nie ma.
Panią doktor zatrzymał kiedyś na korytarzu Ignac, mówiąc: – Pani doktor, dzisiaj rano miałem krwioplucie.
Читать дальше