Pistolet sygnałowy. Strzela się z niego ładunkiem, który daje duże światło.
Mogę zobaczyć?
No pewnie.
Chłopiec wyjął pistolet z etui i ścisnął go w dłoni. Czy można tym do kogoś strzelić?, spytał.
Można.
I zabić?
Nie. Ale ktoś mógłby się od tego zapalić.
Dlatego go wziąłeś?
Tak.
Bo przecież nie ma nikogo, komu moglibyśmy dać sygnał, prawda?
Nie.
Chciałbym to zobaczyć.
To znaczy, jak strzela?
Tak.
Możesz strzelić, jeśli chcesz.
Naprawdę?
Jasne.
W ciemności?
Tak, w ciemności.
To byłoby jak świętowanie.
Owszem, jak świętowanie.
Możemy strzelić dzisiaj?
Czemu nie.
Jest naładowany?
Nie. Ale możemy naładować.
Chłopiec stał, ściskając broń. Wycelował w morze. Rany, powiedział.
Ubrał się i ruszyli plażą, niosąc ostatnie łupy. Jak myślisz, tatusiu, gdzie są ci ludzie?
Ci, którzy byli na statku?
Tak.
Nie wiem.
Myślisz, że zginęli?
Nie wiem.
Nikła szansa, że żyją.
Mężczyzna się uśmiechnął. Nikła szansa?
No tak. A nie?
No tak. Prawdopodobnie tak.
Ja myślę, że zginęli.
Może i tak.
Tak myślę.
Może gdzieś żyją, odparł mężczyzna. To możliwe. Chłopiec nie odpowiedział. Szli dalej. Stopy mieli owinięte płótnem żeglarskim i okutane w papucie wycięte z plandeki, więc zostawiali osobliwe ślady w trakcie kursowania w tę i z powrotem. Mężczyzna rozmyślał o chłopcu i jego zmartwieniach i po chwili rzekł: Prawdopodobnie masz rację. Myślę, że nie żyją.
Bo gdyby żyli, to wyszłoby na to, że zabraliśmy ich rzeczy.
A my nie zabieramy ich rzeczy.
Wiem.
To dobrze.
Jak myślisz, ilu ludzi żyje?
Na świecie?
Na świecie. No tak.
Nie wiem. Zatrzymajmy się i odpocznijmy.
Dobrze.
Zamęczasz mnie.
No już dobrze.
Usiedli wśród tobołów.
Tatusiu, jak długo możemy tu zostać?
Już o to pytałeś.
Wiem.
Zobaczymy.
Czyli nie za długo.
Chyba nie.
Chłopiec dźgał palcami dziury w piasku, aż utworzył z nich koło. Mężczyzna go obserwował. Nie wiem, ilu jest ludzi, rzekł. Ale chyba niedużo.
No wiem. Naciągnął koc na ramiona i popatrzył na szarą, jałową plażę.
O co chodzi?, spytał mężczyzna.
O nic.
Nie, nie, powiedz.
No bo może gdzieś tam są żywi ludzie.
Gdzieś gdzie?
Nie wiem. Gdziekolwiek.
Chodzi ci o to, że poza Ziemią?
Tak.
Wątpię. Nie można żyć nigdzie indziej.
Nawet gdyby można było się tam dostać?
Nawet.
Chłopiec uciekł wzrokiem w bok.
Co jest?, spytał mężczyzna.
Pokręcił głową. Bo ja nie wiem, co my robimy, rzekł.
Mężczyzna otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale umilkł. Po chwili rzekł: Są ludzie. Są ludzie i my ich znajdziemy. Zobaczysz.
Przygotował obiad, a chłopiec bawił się w piasku. Miał łopatkę zrobioną ze spłaszczonej puszki, za pomocą której zbudował małe miasteczko. Wyrył siatkę ulic. Mężczyzna podszedł, przykucnął i popatrzył. Chłopiec podniósł wzrok.
Ocean to zmyje, prawda?, spytał.
Tak. To nic.
Potrafisz napisać alfabet?
Potrafię.
Przestaliśmy cię uczyć.
Wiem.
Potrafisz coś napisać na piasku?
Może moglibyśmy napisać list do dobrych ludzi? Jak przyjdą, to będą wiedzieć, gdzie jesteśmy. Moglibyśmy napisać tam, gdzie morze tego nie zmyje.
A jeśli zobaczą to źli ludzie?
No tak.
Niepotrzebnie to powiedziałem. Właściwie moglibyśmy napisać im list.
Chłopiec pokręcił głową. Nie, nie, w porządku, rzekł.
Załadował pistolet sygnałowy i gdy tylko się ściemniło, odeszli plażą od ogniska, a mężczyzna spytał chłopca, czy chce wystrzelić.
Ty strzel, tatusiu. Ty umiesz.
Dobrze.
Odbezpieczył pistolet, wycelował wysoko nad zatokę i nacisnął spust. Z długim syknięciem flara pognała łukiem w mrok, rozbłysła gdzieś nad wodą mętnym światłem i zawisła. Gorące wąsy magnezu spłynęły powoli w ciemności, a blade przybrzeżne fale drgnęły w blasku i z wolna znikły. Mężczyzna spojrzał na skierowaną ku górze twarz chłopca.
Z bardzo daleka nie mogli tego zobaczyć, prawda, tatusiu?
Kto?
Ktokolwiek.
Nie. Z daleka nie.
Gdybyśmy chcieli pokazać, gdzie jesteśmy.
Tym dobrym ludziom?
Tak. Albo komukolwiek, kogo chcielibyśmy powiadomić, gdzie się znajdujemy.
Na przykład komu?
Nie wiem.
Może Bogu?
No tak. Może komuś takiemu.
Rano, gdy chłopiec wciąż spał, mężczyzna rozpalił ognisko i poszedł na plażę. Nie było go tylko chwilę, ale czuł dziwny niepokój, i gdy wrócił, chłopiec stał na piasku, okutany w koce – czekał na niego. Przyspieszył kroku. Gdy się zbliżył, chłopiec usiadł.
O co chodzi?, spytał. O co chodzi?
Nie czuję się dobrze, tatusiu.
Przyłożył dłoń do jego czoła. Rozpalone. Wziął go na ręce i zaniósł do ogniska. Wszystko dobrze, powiedział. Nic ci nie będzie.
Chyba zaraz zwrócę.
Wszystko dobrze.
Posadził go na piasku i trzymał za czoło, gdy on zgiął się i zwymiotował. Wytarł mu dłonią usta. Przepraszam, tatusiu. Ćśś. Nic złego nie zrobiłeś.
Zaniósł go do obozowiska i okrył kocami. Próbował nakłonić do wypicia odrobiny wody. Dołożył drewna do ogniska i ukląkł, z dłonią na czole chłopca. Nic ci nie będzie, powiedział. Chłopiec był przerażony.
Nie odchodź, tatusiu.
Przecież nie odejdę.
Nawet na małą chwilę.
Nie. Jestem tutaj.
To dobrze. To dobrze, tatusiu.
Trzymał go na rękach przez całą noc, zapadając w sen i budząc się z uczuciem paniki, dotykając jego serca. Rankiem chłopiec nie czuł się lepiej. Mężczyzna usiłował namówić go do wypicia odrobiny soku, ale on nie chciał. Przycisnął dłoń do jego czoła, próbując wyczarować chłód, który nie nadchodził. Gdy chłopiec zasnął, wytarł mu dłonią wyblakłe usta. Zrobię to, co obiecałem, szepnął. Bez względu na wszystko. Samego nie wyślę cię w mrok.
Przetrząsnął apteczkę z jachtu, ale nie było w niej niczego przydatnego. Aspiryna. Bandaże i proszek dezynfekujący. Jakieś antybiotyki, ale o krótkim okresie przydatności. Jednak niczego więcej nie miał, więc napoił chłopca i położył mu na języku jedną drażetkę. Chłopiec był mokry od potu. Wcześniej mężczyzna zdjął z niego koce, a teraz rozpiął mu kurtkę, ściągnął ją, ściągnął ubranie i przeniósł go dalej od ognia. Chłopiec popatrzył na niego. Tak mi zimno, powiedział.
Wiem. Ale masz wysoką gorączkę, więc musimy cię trochę ochłodzić.
Mogę dostać jeszcze jeden koc?
Tak, oczywiście.
Nie odejdziesz?.
Nie. Nie odejdę.
Wziął jego brudne ubranie i uprał w morzu, mocząc i wyżymając, stojąc rozdygotany w słonej wodzie, nagi od pasa w dół. Rozwiesił odzież przy ogniu na kijkach wbitych na ukos w piasek, dołożył drewna, podszedł i usiadł znów obok chłopca i pogłaskał go po zmierzwionych włosach. Wieczorem otworzył puszkę zupy, postawił ją na żarze, potem ją zjadł i patrzył, jak nadchodzi mrok. Gdy się obudził, leżał zmarznięty na piasku, a ogień zgasł niemal do popiołu – była czarna noc. Usiadł gwałtownie i wyciągnął rękę do chłopca. Tak, szepnął. Tak.
Rozpalił na nowo ogień, wziął kawałek materiału, zmoczył go i położył chłopcu na czole. Nadchodził zimowy świt, a gdy rozjaśniło się na tyle, że było cokolwiek widać, poszedł do lasu za wydmami, a potem wrócił, ciągnąc włóki suchych konarów i gałęzi, po czym zaczął wszystko łamać i układać w pobliżu ogniska. Zgniótł aspiryny w kubku, rozpuścił je w wodzie, dodał trochę cukru, usiadł, podniósł chłopcu głowę i przytrzymał mu kubek podczas picia.
Читать дальше