Pewnej nocy chłopiec obudził się, ale nie chciał powiedzieć, co mu się śniło.
Nie musisz mi mówić, rzekł mężczyzna. Wszystko dobrze.
Boję się.
Wszystko w porządku.
Nieprawda.
To był tylko sen.
Bardzo się boję.
Wiem.
Chłopiec się odwrócił. Mężczyzna przygarnął go do siebie. Posłuchaj, rzekł.
Co?
Gdy śni ci się jakiś świat, którego nigdy nie było, albo taki, którego nigdy nie będzie, a ty znowu jesteś szczęśliwy, to oznacza, że się poddałeś. Rozumiesz? Nie możesz się poddać. Nie pozwolę ci.
Gdy ponownie ruszyli, był bardzo osłabiony i mimo całej swojej gadaniny podupadł na duchu, jak chyba nigdy dotąd. Utytłany od rozwolnienia, uwieszony rączki wózka sklepowego. Spojrzał na chłopca zapadłymi, półprzytomnymi oczami. Nowy dystans między nimi. Wyczuwał to. Po dwóch dniach dotarli do krainy, przez którą przetoczyły się pożary, pozostawiając za sobą całe kilometry pogorzelisk. Kilkunastocentymetrowa warstwa popiołu na szosie, utrudniająca pchanie wózka. Asfalt pod spodem odkształcił się od gorąca, a potem zastygł. Mężczyzna oparł się na rączce i spojrzał przed siebie na długą prostą drogę. Cienkie drzewa przewrócone. Wody szarą breją. Poczerniała kraina strachów na wróble.
Na tym bezludziu natknęli się za skrzyżowaniem na mienie wędrowców porzucone na drodze przed laty. Skrzynie i torby. Wszystko stopione i czarne. Stare plastikowe walizki powyginane bezkształtnie od gorąca. Tu i tam odcisk przedmiotu wyrwanego z asfaltu przez padlinożerców. Półtora kilometra dalej natrafili na zmarłych. Sylwetki na wpół wessane w asfalt, ściskające siebie, z rozwartymi do krzyku ustami. Położył dłoń na ramieniu chłopca. Weź mnie za rękę, powiedział. Nie powinieneś na to patrzeć.
Bo to, co wkładasz do głowy, zostaje w niej na zawsze?
Tak.
Wszystko w porządku, tatusiu.
W porządku?
To już tam jest.
Nie chcę, żebyś na to patrzył.
I tak w niej zostaną.
Zatrzymał się i pochylił nad wózkiem. Popatrzył na drogę, a potem na chłopca. Osobliwie niewzruszonego.
Może idźmy po prostu dalej, tatusiu.
Dalej. Dobrze.
Próbowali uciec, prawda?
Tak, próbowali.
Dlaczego nie zeszli z drogi?
Nie mogli. Wszystko stało w ogniu.
Przedzierali się pośród zmumifikowanych postaci. Czarna skóra rozpięta na kościach, twarze spękane, skurczone na czaszkach. Jak ofiary jakiegoś upiornego enwakuumowania. Mijali ich w milczeniu korytarzem między zaspami nawianego popiołu, a tamci zmagali się po wsze czasy z zimnym lepiszczem drogi.
Minęli przydrożną wioskę spaloną do szczętu. Jakieś metalowe zbiorniki, kilka stojących przewodów kominowych z poczerniałej cegły. Żużlowe kałuże stopionego szkła w rowach; nieizolowane druty wysokiego napięcia pordzewiałą plątaniną ciągnące się przez kilometry skrajem drogi. Kaszlał co krok. Zobaczył, że chłopiec mu się przygląda. To o nim myślał. I powinien.
Usiedli na drodze i zjedli resztę podpłomyków twardych jak suchary oraz ostatnią puszkę tuńczyka. Potem otworzył puszkę suszonych śliwek, którymi się podzielili. Chłopiec dopił sok, a później siedział z puszką na kolanach, wycierając ją w środku palcem i wkładając go do ust.
Nie skalecz się, powiedział mężczyzna.
Zawsze to mówisz.
Wiem.
Obserwował, jak wylizuje wieczko. Starannie. Jak kot liżący własne odbicie w szybie. Przestań się na mnie patrzeć, powiedział chłopiec.
Dobrze.
Zamknął wieczko i postawił puszkę na drodze przed sobą. Co?, spytał. O co chodzi?
O nic.
Powiedz.
Wydaje mi się, że ktoś za nami idzie.
Tak właśnie myślałem.
Tak myślałeś?
Tak. Myślałem, że właśnie to powiesz. I co zrobimy?
Nie wiem.
A jak myślisz?
Pójdziemy dalej. Schowamy nasze śmieci.
Bo inaczej pomyśleliby, że mamy mnóstwo jedzenia?
Tak.
I próbowaliby nas zabić?
Nie zabiją nas.
Ale mogą spróbować?
Nic nam nie grozi.
To dobrze.
Myślę, że powinniśmy się zaczaić w trzcinie i poczekać. Zobaczyć, kto to jest.
I ilu.
I ilu. Tak.
Dobrze.
Jak przejdziemy strumień, to po drugiej stronie będziemy mogli wejść na stromiznę i obserwować z niej drogę.
Dobrze.
Znajdziemy sobie miejsce.
Wstali i wrzucili koce do wózka. Weź puszkę, powiedział.
Długi zmierzch miał się już ku końcowi, gdy wreszcie droga przecięła strumień. Podreptali mostem i zaczęli toczyć wózek po lesie, szukając miejsca, w którym mogliby go ukryć. Stanęli i popatrzyli do tyłu na drogę w półmroku.
Może wciągniemy go pod most?, spytał chłopiec.
A jeśli zejdą po wodę?
Myślisz, że daleko są?
Nie wiem.
Robi się ciemno.
Wiem.
A jak nas miną po ciemku?
Znajdźmy miejsce, z którego będziemy mogli obserwować drogę. Jeszcze trochę widać.
Ukryli wózek, wzięli koce, weszli na stok wśród skał i zagrzebali się w miejscu, skąd między drzewami widzieli mniej więcej kilometrowy odcinek szosy. Osłonięci od wiatru, owinęli się kocami i na zmianę pełnili straż, ale po chwili chłopiec zasnął. On sam też już zasypiał, gdy nagle zobaczył sylwetkę, która ukazała się i znieruchomiała na szczycie wzgórza. Zaraz potem pojawiły się dwie następne. Potem czwarta. Stanęli w grupie. Później ruszyli dalej. Ledwo ich dostrzegał w gęstniejącym mroku. Pomyślał, że być może zatrzymają się zaraz na noc, więc pożałował, że nie wybrał miejsca położonego dalej od drogi. Zeszli ze wzgórza i skierowali się na most. Trzech mężczyzn i kobieta. Miała kaczy chód, a gdy byli bliżej, zobaczył, że jest w ciąży. Mężczyźni nieśli plecaki, kobieta małą walizkę z materiału. Wszyscy wynędzniali nie do opisania. Lekka para z ust. Zeszli z mostu i pociągnęli dalej drogą, następnie znikli po kolei w czekającej ciemności.
Mimo to noc była długa. Gdy rozjaśniło się na tyle, że widział cokolwiek, włożył buty, podniósł się, owinął kocem, wyszedł z kryjówki i stanął, patrząc na drogę. Nagi popielaty las, dalej pola. Wciąż dostrzegalne karbowane zarysy starych bruzd. Chyba bawełna. Chłopiec spał, więc mężczyzna poszedł do wózka, wyjął mapę, butelkę wody i puszkę owoców z kończących się zapasów, a potem wrócił, usiadł w kocach i zaczął czytać mapę.
Zawsze ci się wydaje, że zaszliśmy dalej niż naprawdę.
Przesunął palec. No to tutaj.
Jeszcze.
Tutaj.
Dobrze.
Złożył wiotkie, spleśniałe kartki. No więc dobrze, powiedział.
Siedzieli i patrzyli na drogę między drzewami.
Myślisz, że twoi dziadowie patrzą? Że ważą cię na szali? Według jakich kryteriów? Nie ma szali, a dziadowie leżą martwi w ziemi.
Sosna przeszła w dąb wirginijski i sosnę. Magnolie. Drzewa martwe tak jak wszystko. Podniósł jeden ciężki liść, starł go w dłoni na proch i przesiał przez palce.
Nazajutrz wcześnie rano byli już w drodze. Nie zaszli daleko, gdy nagle chłopiec pociągnął go za rękaw i stanęli. Z przodu pośród drzew wznosił się cienki słup dymu. Patrzyli.
Co zrobimy, tatusiu?
Może powinniśmy tam zajrzeć.
Lepiej chodźmy dalej.
A jeśli oni idą w tę samą stronę?
No to co?, spytał chłopiec.
Będziemy ich mieli za plecami. Wolałbym wiedzieć, kim są.
A jeżeli to wojsko?
Przecież to małe ognisko.
Więc poczekajmy.
Nie możemy czekać. Jedzenie nam się kończy. Musimy iść dalej.
Zostawili wózek między drzewami; mężczyzna sprawdził rozkład nabojów w bębenku. Drewniane i prawdziwy. Stali, nasłuchując. Dym wznosił się pionowo w nieruchomym powietrzu. Żadnych odgłosów. Liście miękkie od niedawnych deszczów były bezgłośne pod stopą. Odwrócił się i spojrzał na chłopca. Mała brudna buzia okrągła ze strachu. Obeszli ognisko w sporej odległości, chłopiec trzymając go za rękę. Mężczyzna ukucnął, objął go ramieniem i długo nasłuchiwali. Chyba sobie poszli, szepnął.
Читать дальше