Zapasy się kończyły, a do wybrzeża wciąż było daleko. Kraj ogołocono i splądrowano przed laty, więc niczego nie znaleźli w domach i budynkach przy drodze. Na stacji benzynowej zobaczył książkę telefoniczną, zatem ołówkiem napisał na mapie nazwę miasta. Usiedli na krawężniku przed budynkiem i zjedli krakersy, próbując odnaleźć miasto, ale bez skutku. Przejrzał po kolei sektory mapy i zaczął szukać od nowa .Wreszcie pokazał chłopcu. Byli mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów dalej na zachód, niż sądził. Narysował na mapie dwa ludziki. To my, powiedział. Chłopiec przeciągnął palcem po trasie w kierunku morza. Jak długo będziemy tam iść?, spytał.
Dwa tygodnie. Trzy.
Jest niebieskie?
Morze? Nie wiem. Kiedyś było.
Chłopiec kiwnął głową. Siedział wpatrzony w mapę. Mężczyzna go obserwował. Domyślał się, o co chodzi. Jako dziecko sam ślęczał nad mapami, palcem dźgając w miasto, w którym mieszkał. Tak samo wyszukiwał własną rodzinę w książce telefonicznej. Byli wśród innych, wszyscy na swoim miejscu. Mając uzasadnienie w świecie. Chodź, powiedział, musimy iść.
Późnym popołudniem rozpadał się deszcz. Ze-szli z drogi na żwirówkę biegnącą przez pole i noc spędzili w szopie. Była tam betonowa podłoga, a w przeciwległym kącie stały puste stalowe beczki. Zatarasował nimi drzwi, rozpalił ogień na podłodze i z rozpłaszczonych pudeł kartonowych przygotował posłania. Deszcz bębnił w stalowy dach przez całą noc. Gdy mężczyzna się obudził, ogień już zgasł i było bardzo zimno. Chłopiec siedział zawinięty w koc.
Co się stało?
Nic. Miałem zły sen.
O czym?
O niczym.
Wszystko w porządku?
Nie.
Objął go ramieniem i przytulił. Już dobrze, powiedział.
Płakałem. Ale ty się nie obudziłeś.
Przepraszam. Po prostu jestem zmęczony.
Ale to we śnie tak było.
Rano, gdy się obudził, deszcz ustał. Słuchał powolnego kapania kropel. Przesunął biodra po twardym betonie i wyjrzał przez deski na szarą krainę. Chłopiec wciąż spał. Na podłodze kałuże ściekającej wody. Małe bąbelki pojawiały się, ślizgały i nikły. W pewnym mieście na przedgórzu spali w podobnym miejscu i też wtedy słuchali deszczu. Była tam staroświecka apteka z kontuarem z czarnego marmuru i chromowanymi stołkami o podartych plastikowych siedziskach poklejonych taśmą samoprzylepną. Aptekę splądrowano, ale zaplecze o dziwo było nietknięte. Na półkach stały nienaruszone kosztowne urządzenia elektroniczne. Rozglądał się dokoła. Rozmaitości. Asortymenty. Co to? Wziął chłopca za rękę i wyprowadził go na dwór, ale on zdążył zobaczyć. Na końcu kontuaru ludzka głowa pod kloszem. Wyschnięta. W baseballówce. Uwiędłe oczy smutno zwrócone do wnętrza. Czy to mu się przyśniło? Nie. Wstał, ukląkł, dmuchnął w żar, przyciągnął końce nadpalonej deski i rozpalił ogień.
Oprócz nas są inni dobrzy ludzie. Sam tak mówiłeś.
Są.
Gdzie?
Ukrywają się.
Przed kim?
Przed sobą nawzajem.
Dużo ich jest?
Nie wiem.
Trochę?
Tak, trochę.
Czy to prawda?
Prawda.
Ale może nie być prawdą.
Myślę, że prawda.
No dobrze.
Nie wierzysz mi?
Wierzę.
To dobrze.
Zawsze ci wierzę.
Nie wydaje mi się.
Tak. Muszę.
Przez błoto powędrowali z powrotem do szosy. W powietrzu woń ziemi i mokrego popiołu. W przydrożnym rowie ciemna woda. Sącząca się z żelaznego przepustu w kałużę. Na podwórku plastikowy jeleń. Pod koniec następnego dnia weszli do małego miasteczka, gdzie zza ciężarówki wyłoniło się trzech mężczyzn, którzy zatarasowali im drogę. Wynędzniali, ubrani w łachmany. W rękach żelazne rurki. Co macie w wózku? Wycelował z rewolweru. Zatrzymali się. Chłopiec przywarł do poły jego kurtki. Milczeli. Szarpnął wózkiem i ruszyli bokiem drogi. Potem kazał chłopcu go pchać, a sam szedł tyłem, mierząc z broni. Chciał wyglądać jak pospolity wędrowny zabójca, ale serce waliło mu młotem i czuł, że zaraz się rozkaszle. Weszli z powrotem na środek szosy, zatrzymali się i patrzyli. Włożył rewolwer za pasek, odwrócił się i przejął wózek. Gdy dotarli na szczyt wzniesienia, spojrzał do tyłu. Nadal tam stali. Kazał chłopcu pchać wózek, a sam przeszedł przez podwórko, skąd miał widok na drogę, ale wtedy już znikli. Chłopiec był przerażony. Mężczyzna położył rewolwer na plandece, przejął wózek i ruszyli.
Leżeli na polu do zmroku, obserwując drogę, ale nikt się nie pojawił. Było bardzo zimno. Gdy ściemniło się na tyle, że nie było nic widać, wyciągnęli wózek i wgramolili się z powrotem na drogę; wyjął koce, owinęli się nimi i ruszyli dalej, wyczuwając stopami asfalt. Jedno kółko zaczęło skrzypieć regularnie raz po raz, ale nic nie można było na to poradzić. Wędrowali przez parę godzin, a potem poczłapali w grząskie przydrożne krza-, ki i położyli się dygoczący i zmordowani na zimnej ziemi – spali aż do nadejścia dnia. Obudził się chory.
Dopadła go gorączka; leżeli w lesie jak zbiegowie. Nigdzie nie mogli rozpalić ogniska. Nigdzie nie było bezpiecznie. Chłopiec siedział w liściach i patrzył na niego. Mokrymi oczami. Czy ty umrzesz, tatusiu?, spytał. Umrzesz?
Nie. Jestem tylko chory.
Bardzo się boję.
Wiem. Ale nic się nie dzieje. Wydobrzeję, zobaczysz.
Sny pojaśniały. Powrócił utracony świat. Dawno umarli krewni wyrzuceni przez wodę na brzeg posyłali mu z ukosa mętne spojrzenia. Milczeli. Rozmyślał nad swoim życiem. Tak dawno temu. Szary dzień w obcym mieście, gdzie stał przy oknie i patrzył na ulicę poniżej. Z tyłu na drewnianym stoliku paliła się mała lampa. Obok niej książki i kartki.
Rozpadało się, a kot na rogu ulicy się odwrócił, przeszedł przez chodnik i usiadł pod markizą kawiarni. Przy stoliku siedziała kobieta z głową ukrytą w dłoniach. Wiele lat później stał w zwęglonych ruinach biblioteki, gdzie w kałużach wody leżały poczerniałe książki. Powywracane półki. Wyraz wściekłości wobec kłamstw uszeregowanych w nich tysiącami rząd za rzędem. Wziął jedną do ręki i przewertował napuchłe ciężkie kartki. Nie pomyślałby, że wartość najdrobniejszej rzeczy może zasadzać się na świecie, który nadejdzie. Był zdziwiony. Że sama przestrzeń, którą zajmowały te przedmioty, była oczekiwaniem. Upuścił książkę, rozejrzał się po raz ostatni dokoła i wyszedł na zimne, szare światło dnia.
Trzy dni. Cztery. Źle sypiał. Obudził go męczący kaszel. Chrapliwy haust powietrza. Przepraszam, powiedział do bezlitosnej ciemności. Nic się nie stało, odparł chłopiec.
Zapalił małą lampę naftową, postawił ją na skale, wstał i podreptał po suchych liściach, zawinięty w koce. Chłopiec poprosił szeptem, żeby nie odchodził. Będę niedaleko, odparł, Tuż obok. Usłyszę, jak byś zawołał. Jeśli lampa zgaśnie, nie odnajdzie powrotnej drogi. Usiadł w liściach na szczycie wzgórza i patrzył w czerń. Nic nie było widać. Ani śladu wiatru. W przeszłości, gdy odchodził tak jak teraz i siadał, żeby patrzeć na ledwo dostrzegalne zarysy ciągnącej się niżej krainy, gdzie zagubiony księżyc sunął nad kaustycznym pustkowiem, czasem dostrzegał światło. Nikłe i bezkształtne w pomroce. Po drugiej stronie rzeki albo głęboko wśród poczerniałych sektorów spalonego miasta. Czasem wracał rankiem z lornetka i lustrował okolicę w poszukiwaniu dymu, ale żadnego nigdy nie było.
Stał na skraju pola oziminy pośród prostych ludzi. Był w wieku chłopca. Lub trochę starszy. Patrzył, jak kilofem i oskardem rozpruwają skalisty stok, odsłaniając wielkie kłębowisko węży liczące może setkę. Stłoczonych w obronie przed chłodem. Matowe sznury ich ciał poruszające się niemrawo w zimnym ostrym świetle. Niczym wnętrzności jakiejś wielkiej bestii wystawione na świat. Ludzie oblali wszystkie benzyną, żeby je spalić żywcem, nie mając innego leku na zło jak tylko zniszczyć to, co postrzegali jako jego wizerunek. Płonące węże wiły się straszliwie, niektóre pełzały w płomieniach po dnie jamy, oświetlając jej ciemniejsze zakamarki. Były nieme, więc nie rozlegały się żadne okrzyki bólu, a ludzie w ciszy patrzyli, jak palą się, skręcają i czernieją, a o zmierzchu rozeszli się w milczeniu na wieczerzę, każdy zabierając własne myśli do domu.
Читать дальше