Warden chciałby zużytkować w ten sposób resztę swego ładunku, ale przezorność i rozsądek odradzały mu zastosowanie tych ostatnich „przypraw”. Istniało ryzyko ich odkrycia, a cel numer jeden jest zbyt ważny, żeby można było sobie pozwolić na narażanie go. Niech ktoś nadepnie na jedną z tych pułapek, a czujność Japończyków natychmiast skieruje się przeciw przypuszczalnemu sabotażowi.
Świt się zbliża. Zrównoważony Warden z westchnieniem rezygnuje z dalszego działania i wraca na punkt obserwacyjny. Jest jednak zadowolony, że zostawia za sobą teren nieźle przygotowany, nasycony przyprawami, które nadadzą właściwego smaku wielkiej akcji.
Jeden z partyzantów gwałtownie się poruszył. Usłyszał jakiś podejrzany szelest w gąszczu olbrzymich paproci, które pokrywały szczyt wzgórza. Czterech Syjamczyków zastygło na kilka chwil w całkowitym bezruchu. Warden chwycił pistolet maszynowy i przygotował się na wszelki wypadek. Trochę w dole pod nimi ktoś zagwizdał cicho trzy razy. Jeden z Syjamczyków odpowiedział, a potem, potrząsając ręką, zwrócił się do Wardena:
– ”Number one” – rzekł.
Wkrótce Shears w towarzystwie dwóch krajowców połączył się z grupą na punkcie obserwacyjnym.
– Ma pan ostatnie wiadomości? – zapytał niespokojnie, skoro tylko spostrzegł Wardena.
– Wszystko w porządku. Nic się nie zmieniło. Jestem tu od trzech dni. To będzie jutro. Pociąg wyjedzie z Bangkoku w nocy i będzie tu około dziesiątej rano. A co u pana?
– Wszystko gotowe – odparł Shears, wyciągając się na ziemi z westchnieniem ulgi.
Obawiał się, że plany Japończyków w ostatniej chwili mogły ulec zmianie. Warden także żył w strachu od poprzedniego wieczora. Wiedział, że akcja musi być przygotowana w nocy, i spędził całe godziny nasłuchując jak ślepiec najlżejszych szmerów dobiegających znad rzeki Kwai, myśląc o towarzyszach, którzy pracowali w wodzie, tuż pod nim, obliczając w nieskończoność szansę powodzenia i próbując przewidzieć wszystkie przypadki, które mogłyby je udaremnić. Nie usłyszał nic podejrzanego. Zgodnie z programem Shears miał się z nim połączyć o świcie. Teraz było już po dziesiątej.
– Cieszę się, że wreszcie pana widzę. Czekałem na pana niecierpliwie.
– Ta robota zabrała nam całą noc.
Warden przyjrzał mu się uważniej i spostrzegł, że Shears był wyczerpany. Jego ubranie, jeszcze wilgotne, parowało w słońcu. Zapadła twarz, głęboko podkrążone ze zmęczenia oczy, broda nie golona od wielu dni, wszystko to czyniło go niepodobnym do człowieka. Warden podał mu kubek alkoholu i zauważył, jak niezgrabnie Shears go pochwycił. Ręce miał popękane i pokryte ranami. Wyblakła skóra była pomarszczona, miejscami zdarta. Z trudem poruszał palcami. Warden podał mu przygotowaną koszulę i szorty. I czekał.
– Czy jest pan całkiem pewien, że nic się nie przygotowuje na dzisiaj? – nastawał Shears.
– Zupełnie. Jeszcze dziś rano odebrałem meldunek. Shears pociągnął łyk i ostrożnie zaczął się masować.
– Przykra praca – powiedział krzywiąc się. – Zdaje mi się, że do końca życia będę pamiętał tę lodowatą rzekę Ale wszystko poszło dobrze.
– A dzieciak? – zapytał Warden.
– Dzieciak jest nadzwyczajny. Nie osłabł ani na chwilę. Harował więcej ode mnie i nie jest zmęczony. Stoi na swoim posterunku na prawym brzegu. Uparł się, żeby tam zostać już tej nocy i nie ruszać się stamtąd aż do nadejścia pociągu.
– A jeśli go odkryją?
– Jest dobrze schowany. Istnieje ryzyko, ale należało je podjąć. Trzeba teraz unikać pętania się w pobliżu mostu. Ponadto pociąg może nadejść wcześniej. Jestem pewien, że on nie będzie dziś spał. Jest młody i silny. Siedzi w gąszczu, do którego można dojść tylko od strony rzeki, a brzeg jest wysoki. Można stąd zobaczyć to miejsce. On widzi poprzez liście tylko jedną rzecz: most. A zresztą usłyszy, jak pociąg będzie nadchodził.
– Był pan tam?
– Byłem razem z nim. Miał rację. To idealne miejsce. Shears wziął lornetkę i próbował zorientować się w nieznanym krajobrazie.
– Trudno określić to miejsce – powiedział. – Stąd wszystko wygląda inaczej. Ale myślę, że to tam, jakieś trzydzieści stóp za tym wielkim, rdzawym drzewem, którego gałęzie zanurzają się w wodzie.
– Teraz wszystko zależy od niego.
– Wszystko zależy od niego, a ja mam do niego zaufanie.
– Czy on ma sztylet?
– Ma sztylet. I jestem przekonany, że będzie go umiał użyć.
– Tego nigdy nie wie się naprzód – rzekł Warden.
– Nigdy się nie wie, ale ja w niego wierzę.
– A po wybuchu?
– Ja przepłynąłem rzekę w ciągu pięciu minut, a on pływa prawie dwa razy szybciej ode mnie. Będziemy osłaniali jego powrót.
Warden opowiedział Shearsowi o wydanych przez siebie dyspozycjach. Poprzedniego dnia raz jeszcze zszedł z punktu obserwacyjnego, tym razem przed zapadnięciem zmroku, ale nie wysunął się na teren nieosłonięty. Czołgając się wyszukał możliwie najlepsze miejsce do ustawienia karabinu maszynowego, który posiadała jego grupa, i wyznaczył stanowiska dla partyzantów, którzy mieli razić ogniem karabinowym ewentualny pościg. Wszystkie te pozycje były starannie oznaczone. Tak zorganizowana osłona w połączeniu z pociskami z moździerza powinna stanowić wystarczającą ochronę na przeciąg kilku minut.
„Number one” zaakceptował ten plan w całości. A potem, ponieważ był zbyt zmęczony, żeby zasnąć, opowiedział przyjacielowi o przebiegu akcji w ciągu ubiegłej nocy. Warden słuchał chciwie i relacja ta pocieszyła go trochę, ze nie brał bezpośredniego udziału w tych przygotowaniach. Pozostawało im już tylko oczekiwać następnego dnia. Jak powiedzieli, powodzenie akcji zależało teraz od Joyce'a; od Joyce'a i od nie dającego się przewidzieć losu. Z trudem tłumili niecierpliwość i starali się opanować troskę o główną osobę dramatu, Joyce'a, który, zaczajony w krzakach, czekał na nieprzyjacielskim brzegu. Skoro tylko zapadła decyzja w sprawie podjęcia akcji, „Number one” opracował szczegółowy program działania. Przydzielił każdemu z członków wyprawy odpowiednie zadanie, aby wszyscy mogli z góry obmyślić i przećwiczyć swe „role”. W ten sposób, gdy nadejdzie godzina działania, każdy będzie w stanie zachować czujność i zaradzić w razie nieprzewidzianego wypadku.
Dziecinadą byłoby przypuszczać, że most da się wysadzić w powietrze bez poważnych przygotowań. Opierając się na szkicach i wskazówkach Joyce'a, Warden – tak jak niegdyś kapitan Reeves – opracował plan; plan zniszczenia. Był to szkic mostu w dużej skali; wszystkie filary były ponumerowane, każdy ładunek plastyku zaznaczony dokładnie w miejscu, którego wymagała technika wysadzania, a kunsztowna sieć kabli i lontów powodujących wybuch naznaczona była czerwoną linią. Każdy z członków wyprawy miał wkrótce plan ten wyryty w pamięci.
„Number one” uznał jednak to przygotowanie teoretyczne za niewystarczające. Przeprowadził wiele nocnych prób na starym, opuszczonym moście, który znajdował się niedaleko od ich kwatery. Ładunki plastyku zastąpiono oczywiście workami z ziemią. Ludzie, którzy mieli zakładać całe urządzenie, on, Joyce i dwaj syjamscy ochotnicy, uczyli się bezszelestnie podpływać do mostu w ciemnościach specjalnie na tę okazję zbudowaną lekką bambusową tratwą, na której umocowano sprzęt. Warden służył za arbitra. Był wymagający i kazał powtarzać próby dopóty, aż operacja została wykonana bezbłędnie. Cała czwórka przyzwyczaiła się więc pracować w wodzie bez najmniejszego hałasu, solidnie przytwierdzać pozorowane ładunki do pali i łączyć je skomplikowaną siecią kabli, jak przewidywał plan zniszczenia. W końcu „Number one' oświadczył, że jest zadowolony. Teraz pozostało już tylko przygotować materiał wybuchowy i mnóstwo ważnych drobiazgów, takich jak nieprzemakalne opakowanie dla sprzętu, któremu woda mogła zaszkodzić.
Читать дальше