Mimo osłabienia gorączką Neil uścisnął rękę lekarki, chcąc ją uspokoić.
– Doktor Barbaro, zostanę z panią. Nigdy stąd nie wyjadę.
– Nie, Neil, nie wyjedziesz. – Dotknęła jego czoła. – Zostaniesz na Saint-Esprit na zawsze.
Na wyspie został ogłoszony kolejny alarm przeciwlotniczy. Kobiety, nadzorowane przez panią Saito, wybiegły z magazynu i zajęły pozycje przy pasie startowym, ustawiając się co pięćdziesiąt metrów i bębniąc maczetami w puste kanistry. Neil, zbyt wyczerpany, żeby móc myśleć w tej wrzawie, po prostu patrzył na nie, stojąc w upale na schodach przed drzwiami do kliniki. Oddychał z wielkim trudem, więc trzymał się za klatkę piersiową, jakby mogło mu to pomóc wtłoczyć powietrze do płuc. Miał poczucie, że nierówny rytm pracy jego serca zakłóca jeszcze bardziej harmider „werbli” i że uderza ono o żebra. Pot spływał mu po udach. Jeszcze nigdy, od dnia, w którym zachorował, nie czuł się tak źle. Chciał zawołać doktor Barbarę, ale już zmierzała do pasa startowego, z dumą wskazując dłońmi na transparenty.
Postanowiwszy nie wracać do łóżka, dopóki nie zasłabnie, zawiązał kimono i ruszył, wlokąc za sobą nogi, do najbliższych zwierzęcych zagród. Teraz były tu tylko dwa skulone wśród odpadków i odchodów maczi, kiedyś stanowiące przedmiot dumy Neila. Wyglądały jak własne widma. Na jego widok uciekły w głąb zagrody, jakby wiedziały, że w każdej chwili mogą przeistoczyć się w wieczorny posiłek. Dalej znajdował się osamotniony samiec pekari. Spostrzegłszy Neila zaczął posapywać, jakby domagał się jedzenia. Kręciła się wokół niego równie wyposzczona, zabłąkana na atolu świnka. Trącała pekari ryjem w nogi, rozrzucając racicami wyschnięte na kość łajno. W poszukiwaniu pożywienia usiłowała staranować druty ogrodzenia, za którym rozciągał się prywatny ogród doktor Barbary – na wzgórzu przylegającym do lasu. Neil oparł się o drewniany słupek, przyciskając doń rozpalone czoło.
Mimo emocjonujących wydarzeń ostatnich dni lekarka dużo czasu poświęcała pracy w ogrodzie. Spulchniła ziemię pod kolejne klomby kwiatowe, najwyraźniej przekonana, że pozostanie na Saint-Esprit. Pracę nad jednym z nich ukończyła dziś rano. Wzruszona ziemia wciąż była wilgotna od nocnego deszczu. Łopata stała oparta o składane krzesło, a na stylisku wisiał słomkowy kapelusz. Pekari trącało Neila w nogi, niecierpliwie domagając się wpuszczenia do ogrodu. Poruszało nozdrzami, jakby czuło zapach bezcennych owadów wśród grudek wilgotnej ziemi. Neil nie reagował, tylko wpatrywał się w kapelusz – męską, drogą panamę, której dotychczas lekarka nigdy nie nosiła. Postrzępione rondo było połatane rafią. Teraz przypomniał sobie, jak David Carline łatał swój podarty kapelusz, przesiadując przy wieży kontrolnej. Czyżby Amerykanin pozostawił doktor Barbarze w spadku tę zniszczoną pamiątkę pobytu na wyspie?
Czując chwilowy odpływ gorączki, Neil rozsunął druty kolczaste i przecisnął się pomiędzy nimi do ogrodu. Pekari zakwiczało, kalecząc swoją szorstką skórę o kolce, i przemknęło przed nim prosto na klomby. On zatrzymał się przy krześle. Rozpoznał kapelusz Davida. Obok świeżego klombu był wykopany płytki grób, a w nim, pół metra pod powierzchnią, leżała paczka z rzeczami Neila. Oprócz zniszczonego podkoszulka i bawełnianych szortów znajdował się w niej skórzany pas z herbem królów hawajskich, podarowany Neilowi przez Kima. Zastanawiając się, na jakiej podstawie lekarka uznała, że już nie będzie potrzebował tego ubrania, okrył się szczelniej kimonem. W końcu przyjął, że postanowiła zniszczyć skażone zarazkami rzeczy, jakkolwiek pozwalała mu je nosić, dopóki nie wylądował pod moskitierą w łóżku w pokoju dla chorych.
Na wcześniej przygotowanych klombach rosły lilie, teraz tratowane przez pekari, które ryło ziemię, wyciągając z niej strzępy ubrań. Zwierzę, podniecone swoimi znaleziskami, przycwałowało do Neila, zlizało słony pot z jego kolan i pomknęło z powrotem na klomb, szarpiąc za wystający z ziemi but na gumowej podeszwie. Na wszystkich klombach ryjące w ziemi pekari zdawało się zakłócać spokój spoczywających pod nią tajemniczych ludzi. Neil chwycił łopatę i zaczął rozkopywać grunt wokół buta. Niebawem ukazał się drugi, a powyżej niego bawełniane spodnie, poplamione na wysokości łydek krwią. Chłopiec odrzucał piaszczystą ziemię, wciąż mając nadzieję, że doktor Barbara woli grzebać ubrania będące siedliskiem zarazków niż spalać je w piecu za kliniką. Jednak w butach i spodniach znajdowały się nogi mężczyzny, pokryte jasnymi sztywnymi włosami. Wyrzucając ziemię obok otumanionego pekari, odkrył ramiona i głowę młodszego z dwóch szwedzkich żeglarzy. Jego zwłoki leżały na ciele starszego, ściskającego go w pasie, jakby wciągał nieszczęśnika do grobu. Sąsiedni klomb skrywał ciało długonogiego mężczyzny w panterce i francuskich wojskowych butach. Kiedyś strój ten narażał go na śmieszność. Amerykanin miał zamknięte oczy w taki sposób, jakby nerwowo zaciskał powieki z powodu osypującej się na jego twarz ziemi. Trzymał w dłoniach kamerę wideo, należącą do Szwedów. Neil z łatwością wyobraził sobie Carline’a stojącego nad ich odkrytym grobem i zastanawiającego się, czy sfilmować ten makabryczny widok dla doktor Barbary. Zapewne nawet nie zdążył sobie uświadomić, że może go spotkać taki sam los. Chłopiec zasypał jego twarz, wykrzywioną ostatnim grymasem. Słaniając się wśród zabitych mężczyzn, miał poczucie, że jest filmowany przez niewidoczne kamery, zainstalowane w wieżach obserwacyjnych. Tym starym naziemnym bunkrom nie było dane zarejestrować eksplozji nuklearnej. Musiały się zadowolić pojedynczymi przypadkami morderstw – tymi, do których już doszło, i tymi, które dopiero miały nastąpić.
Albatrosy żeglowały nad transparentami obwieszczającymi światu, że te ptaki są teraz bezpieczne na Saint-Esprit, a kobiety wciąż uderzały maczetami w metalowe „werble”. Jednak doktor Barbara starała się je uciszyć. Stała na schodach kliniki, trzymając w ręku pojemnik ze strzykawką i w poszukiwaniu Neila penetrując wzrokiem wnętrze laboratorium oraz zagrody dla zwierząt.
Rzucił łopatę na grób Carline’a i ruszył z pagórka ku drzewom zamykającym od tyłu ogród. Gdy ściągał ze słupków luźno okręcony wokół nich drut, pekari wywlekało z ziemi ludzką rękę. Brudne palce unosiły się wśród stratowanych lilii, jakby chciały uchwycić się nieba. Neila znowu rozpaliła gorączka. Zrzucił kimono i pobiegł nago do lasu, który wydawał mu się bezpieczny.
Podarunki dla śmierci
Ptaki zaczęły zdychać. Neil leżał wśród gęstych paproci obok pasa startowego, spoglądając na trzy martwe albatrosy, rozciągnięte bezwładnie na przystani. Ich rozcapierzone skrzydła zwisały z drewnianego pomostu. Czwarty ptak dreptał przy nich, chwiejąc się na nogach i tępo patrząc na lagunę. Nawet nie miał siły zaczerpnąć powietrza, więc usiadł osowiały na metalowej barierce, utraciwszy orientację przestrzenną. Na stercie drewna złożonego obok wieży kontrolnej i czekającego na rozpalenie z chwilą przybycia Francuzów, leżało kilkanaście nieżywych ptaków. Opadające skrzydła nadawały im wygląd kwiatów na stosie pogrzebowym.
Neil zastanawiał się, czy mógłby jeść mięso albatrosów. Wiedząc, jak jest tłuste, i biorąc pod uwagę, że ptaki dziesiątkuje jakaś straszna zaraza, wolał patrzeć na stojący przed kuchnią stół na kozłach. Spoczywały na nim, na kuchennej blasze, trzy świeżo upieczone, nieforemne bagietki. Inger położyła je tam, żeby ostygły. Z pobliskiego drzewa obserwował je również mały miodowód o purpurowym kapturze, który uciekł z ptaszarni i był równie głodny jak Neil. Inger okrążyła niezdarnie kuchnię, dźwigając swój ciężki brzuch. Może wyobrażała sobie, że już popycha przed sobą wózek? Umyła ręce w brezentowym kuble. W obozie było cicho. Kilka kobiet dopiero wygrzebywało się ze śpiworów.
Читать дальше