– No więc, towarzysze poeci, ustawcie się, proszę – powiedział jeden z organizatorów i wyczytywał z kartki ich nazwiska; poeci ustawili się w rzędzie i kiedy organizator dał im znak, wkroczyli na podium; był tam długi stół i każdy z poetów miał przy nim wydzielone krzesło i miejsce oznaczone wizytówką. Poeci usiedli na krzesłach, a z sali (wypełnionej po brzegi) rozległy się oklaski.
Jaromil po raz pierwszy kroczył tak na oczach tłumu; ogarnęło go upojenie, które nie opuściło go aż do końca wieczoru.
Wszystko zresztą szło znakomicie; kiedy poeci usiedli na wyznaczonych miejscach, jeden z organizatorów podszedł do mównicy przystawionej do końca stołu, przywitał jedenastu poetów i przedstawił ich. Za każdym razem, gdy wymienił nazwisko, wywołany poeta wstawał, kłaniał się i sala grzmiała owacją. Jaromil także wstał, ukłonił się i był tak oszołomiony brawami, że dopiero po chwili zauważył syna woźnego, który siedział w pierwszym rzędzie i machał do niego; skinął mu również i ten gest uczyniony na oczach wszystkich pozwolił mu odczuć czar udawanej bezpośredniości, toteż jeszcze kilka razy podczas wieczoru skinął z góry koledze, jak ktoś, kto się na podium czuje swobodnie jak u siebie w domu. Poeci byli usadowieni według alfabetu i Jaromil znalazł się po lewej ręce sześćdziesięciolatka:
– Chłopcze, to jest niespodzianka, nie wiedziałem wcale, że to pan! Przecież miał pan niedawno w czasopiśmie wiersze!
Jaromil grzecznie się uśmiechnął, a poeta ciągnął dalej:
– Zapamiętałem pańskie nazwisko, to znakomite wiersze, sprawiły mi dużo radości!
Ale w tej chwili znów doszedł do głosu organizator i zaproponował poetom, żeby w kolejności alfabetycznej podchodzili do mikrofonu i by każdy z nich zarecytował kilka swych ostatnich wierszy.
Poeci podchodzili więc, czytali, otrzymywali brawa i wracali z powrotem na swoje miejsce. Jaromil drętwiał ze strachu, kiedy na niego przyjdzie kolej; bał się, że będzie się jąkać, bał się, że nie będzie umiał nadać swemu głosowi należytej siły, bał się wszystkiego; ale potem wstał i szedł jak oślepiony; nie miał czasu o niczym myśleć. Zaczął czytać i zaraz po pierwszych wersach nabrał uczucia pewności. I rzeczywiście, aplauz po jego pierwszym wierszu był najdłuższy ze wszystkich, jakie do tej pory rozlegały się na sali.
Oklaski dodały Jaromilowi odwagi, tak że drugi wiersz czytał z jeszcze większą pewnością niż pierwszy i wcale mu nie przeszkadzało, że nagle rozjarzyły się w pobliżu niego dwa duże reflektory, oświetliły go, a dziesięć metrów od niego rozbrzęczała się kamera. Udawał, że tego wszystkiego nie widzi, ani razu nie zaciął się w recytacji, zdołał nawet podnieść oczy znad papieru i spojrzeć nie tylko w nieokreśloną przestrzeń sali, ale w całkiem określone miejsce, gdzie (parę kroków od kamery) stała śliczna instruktorka. I znów była owacja, a Jaromil czytał jeszcze dwa wiersze, słyszał brzęczenie kamery, widział twarz dziewczyny, ukłonił się i wrócił na miejsce; w tej chwili podniósł się z krzesła sześćdziesięciolatek i zadzierając uroczyście głowę, rozłożył ramiona i zacisnął je na plecach Jaromila:
– Przyjacielu, pan jest poetą! Pan jest poetą!
A ponieważ oklaski ciągle jeszcze brzmiały, odwrócił się sam w stronę sali, skinął ręką i kłaniał się.
Gdy jedenasty poeta skończył recytować, organizator znowu wszedł na podium, podziękował wszystkim poetom i oznajmił, że ci, którzy będą tym zainteresowani, mogą po krótkiej przerwie ponownie przybyć do tej sali i podyskutować z poetami.
– Ta część spotkania nie jest już obowiązkowa, lecz dobrowolna i dotyczy tylko zainteresowanych.
Jaromil był oszołomiony; wszyscy ściskali mu ręce i gromadzili się wokół niego; jeden z poetów przedstawił się jako redaktor wydawnictwa; wyraził zdziwienie, że Jaromil nie ma dotychczas wydanego tomiku wierszy i poprosił go o nie; inny zapraszał go serdecznie, by razem z nim wziął udział w mitingu organizowanym przez związek studentów; podszedł do niego także syn woźnego, który później nie odstąpił go już ani na chwilę, dając wszystkim do zrozumienia, że znają się od dzieciństwa; przyszedł do niego również naczelnik i powiedział: – Zdaje mi się, że laury zwycięstwa zdobywa dzisiaj ten najmłodszy! Naczelnik zwrócił się następnie do pozostałych poetów i oświadczył, że ku jego wielkiemu zmartwieniu, nie będzie już mógł uczestniczyć w dyskusji, musi bowiem być obecny na wieczorku tanecznym, który urządzają kursanci szkoły zaraz po zakończeniu programu poetyckiego w sąsiedniej sali. Zjechało tu wszak z tej okazji, napomknął z figlarnym uśmiechem, dużo dziewcząt z okolicznych wsi, bowiem milicjanci to znani przystojniacy.
– No nic, towarzysze, dziękuję wam za wasze piękne wiersze i mam nadzieję, że nie widzimy się po raz ostatni! – Po czym podał wszystkim rękę i wyszedł do sąsiedniej sali, skąd dochodziła już muzyka dętej kapeli przygrywającej do tańca.
Natomiast w sali, gdzie jeszcze przed chwilą rozlegały się oklaski, gromadka poetów stojących u stóp podium osamotniała teraz; jeden z organizatorów wszedł na podium i oznajmił:
– Szanowni towarzysze, ogłaszam koniec przerwy i ponownie oddaję głos naszym gościom. Proszę tych, którzy chcą uczestniczyć w dyskusji z towarzyszami poetami, aby usiedli.
Poeci zajęli więc znowu swoje miejsca na podium, a naprzeciw nich na dole, w pierwszych rzędach opustoszałej sali, usiadło około dziesięcioro ludzi. Był wśród nich syn woźnego, obaj organizatorzy towarzyszący poetom w mikrobusie, starszy pan z drewnianą nogą i z laską i oprócz mniej rzucających się w oczy ludzi również dwie kobiety: jedna miała pod pięćdziesiątkę (może maszynistka z kancelarii), drugą zaś była instruktorka, która skończyła już nakręcanie i wpatrywała się teraz dużymi i spokojnymi oczami w poetów; obecność ładnej kobiety była tu tym bardziej istotna i dla poetów pokrzepiająca, im głośniej i bardziej zachęcająco rozbrzmiewała przez ścianę z sąsiedniego pomieszczenia dęta kapela i rosnąca wrzawa potańcówki.
Obydwa rzędy siedzące naprzeciwko siebie były w przybliżeniu równe liczebnie i siedziały tu na wprost siebie jak dwie drużyny piłkarskie; Jaromil miał wrażenie. że milczenie, które zapadło, jest ciszą przed jakimś meczem; a ponieważ to milczenie trwało już prawie pół minuty, zdawało mu się, że jedenastka poetów traci pierwsze punkty.
Jaromil nie doceniał jednak swoich kolegów; przecież niektórzy z nich w ciągu roku odbywali setki różnych dyskusji, tak że dyskutowanie stało się ich specjalnością. Przypomnijmy sobie historyczne okoliczności: były to czasy pogadanek i mityngów; najróżniejsze instytucje, kluby zakładowe, organizacje partyjne i młodzieżowe urządzały wieczory, na które zapraszano rozmaitych malarzy. poetów, astronomów lub ekonomistów; organizatorzy tych wieczorów byli za swoje organizatorstwo odpowiednio oceniani i nagradzani, gdyż czasy wymagały rewolucyjnej aktywności, a ta, nie mogąc wyżywać się na barykadach, musiała krzewić się na zebraniach i pogadankach. Także ci różni malarze, poeci, astronomowie czy ekonomiści bardzo chętnie przybywali na podobne pogadanki, ponieważ w ten sposób wykazywali, że nie są specjalistami ograniczonymi, ale rewolucyjnymi i zżytymi z ludem.
Poeci znali więc doskonale pytania, które zadawała publiczność, wiedzieli doskonale, iż powtarzają się one z miażdżącą regularnością statystycznego prawdopodobieństwa. Wiedzieli, że na pewno ktoś ich zapyta: Jak zaczynaliście towarzyszu, pisać`? Wiedzieli, że ktoś inny spyta: W jakim wieku napisał pan swój pierwszy wiersz`? wiedzieli, że ktoś zapyta, którego autora lubią najbardziej i musieli się liczyć także z tym, że znajdzie się ktoś, kto będzie się chciał pochwalić marksistowskim wykształceniem i postawi im pytanie: Jak byście, towarzyszu, zdefiniowali realizm socjalistyczny? I wiedzieli, że oprócz pytań spotkają się z sugestiami, że należałoby pisać więcej wierszy: 1. o zawodzie tych, z którymi odbywa się spotkanie, 2. o młodzieży, 3. o tym, jakie złe było życie w kapitaliźmie, 4. o miłości.
Читать дальше