Położył ją potem na ziemi i obok jej głowy postawił gipsowy odlew antycznej głowy, którą także pokreślił podobnymi liniami jak głowę mamy i fotografował później obie te głowy, tę żywą i tę nieżywą, a potem te kreski z twarzy mamy zmył i namalował na niej inne kreski i znowu ją fotografował, po czym położył ją na tapczanie i zaczął rozbierać; mama bała się, że będzie teraz malować jej piersi i nogi, zdobyła się nawet na żartobliwą uwagę, że ciała malować jej nie powinien (było to z jej strony odwagą, zdobyć się na żartobliwą uwagę, gdyż obawiała się zawsze, że usiłując żartować, palnie głupstwo i będzie niesmaczna), ale malarz już nie chciał jej malować, a zamiast tego kochał się z nią, trzymając przy tym jej pokreśloną głowę, jakby go szczególnie podniecało, że kocha kobietę będącą jego własnym wytworem, jego własną fantazją, jak gdyby był Bogiem spółkującym z kobietą, którą sam stworzył.
A mama w tej chwili naprawdę nie była niczym innym, jak tylko jego wymysłem i jego obrazem. Wiedziała o tym i sama sobie dodawała sił, wytrzymać i nie dać po sobie poznać, że w ogóle nie jest dla żeby to malarza partnerką, jego cudownym vis a vis i istotą godną miłości, lecz jedynie nieżywym odbiciem, posłusznie nastawionym szkiełkiem, bierną powierzchnią, na której malarz wyświetla obraz swego pragnienia. I rzeczywiście wytrzymała, malarz doszedł do szczytu rozkoszy i szczęśliwy ześliznął się z jej ciała. W domu czuła się potem jak po wielkim wysiłku, a w nocy przed spaniem płakała.
Kiedy następnym razem przyszła do jego pracowni, kreślenie i fotografowanie ciągnęło się dalej. Tym razem malarz odsłonił jej piersi i kreślił po ich pięknych sklepieniach. Gdy chciał ją potem rozebrać całą, mama po raz pierwszy oparła się swemu kochankowi.
Trudno docenić zręczność, ba – chytrość, z jaką aż dotąd potrafiła przy wszystkich grach miłosnych z malarzem ukryć swój brzuch. Wielokrotnie pozostawiała na swej nagości pasek do pończoch, dając do zrozumienia, że ta namiastka ubioru jest podniecająca, wiele razy wywalczyła sobie półmrok zamiast światła, niejeden raz delikatnie odsunęła ręce malarza, które chciały ją pogłaskać po brzuchu, i położyła je sobie na piersiach; a gdy już wyczerpała wszystkie podstępy, odwołała się do swojej nieśmiałości, o której malarz wiedział i którą w niej uwielbiał (przecież dlatego tak często mówił jej, że jest dla niego ucieleśnieniem białego koloru i że pierwszą myśl o niej wcielił do obrazu białymi liniami wyrytymi szpachlą).
Teraz jednak miała stać naga na środku pracowni jak akt ponad którym on panowałby wzrokiem oraz pędzlem. Broniła się, a gdy mu tak jak kiedyś przy pierwszej wizycie powiedziała, że to, czego chce, jest szalone, odpowiedział jej tak samo jak wtedy: tak, miłość jest szalona, i zdzierał z niej ubranie.
Stała więc na środku pracowni i myślała w tej chwili wyłącznie o swoim brzuchu; bała się na niego spojrzeć, ale widziała go przed oczyma takim, jaki znała z tysięcznych rozpaczliwych spojrzeń do lustra; wydawało jej się, że ma na sobie tylko brzuch, tylko pomarszczoną brzydką skórę i czuła się jak kobieta na stole operacyjnym, kobieta, która nie może o niczym myśleć, musi się oddać w czyjeś ręce i musi jedynie wierzyć, że to wszystko przejdzie, że operacja i ból się skończą i że teraz musi to tylko wytrzymać.
A malarz brał do ręki pędzel, maczał i przykładał do jej ramienia, pępka, nóg, po czym cofał się i brał do ręki aparat fotograficzny; prowadził ją do łazienki, gdzie musiała położyć się w pustej wannie i kładł na niej metalowy wąż z dziurkowanym wylotem prysznica na końcu i mówił, że ten wąż nie wypluwa wody, lecz uśmiercający gaz, i że leży na jej ciele jak ciało wojny na ciele miłości; a potem znowu ją podniósł i postawił w innym miejscu i znów fotografował, a ona szła posłusznie, nie starała się już zakrywać brzucha, ale miała go wciąż przed oczami i widziała oczy malarza i swój brzuch i jego oczy… A kiedy ją pomalowaną położył później na dywanie obok antycznej głowy, pięknej i zimnej, i kochał się z nią, mama nie wytrzymała tego i rozpłakała się w jego objęciach, lecz on prawdopodobnie nie zrozumiał sensu jej płaczu, był bowiem przekonany, że jego własna dzika pasja, przemieniona w piękny, wytrwały, pulsujący ruch, nie może wywołać niczego innego, tylko płacz rozkoszy i szczęścia.
Mama uświadomiła sobie, że malarz nie zrozumiał przyczyny jej płaczu, opanowała się i przestała płakać.
Kiedy jednak przyszła do domu, na schodach zakręciło jej się w głowie; upadła i stłukła sobie kolano. Przestraszona babcia zaprowadziła ją do pokoju, dotknęła jej czoła i wsadziła pod pachę termometr. Mama miała gorączkę. Mama załamała się nerwowo.
Kilka dni później czescy spadochroniarze wysłani z Anglii zabili niemieckiego pana czeskich ziem; ogłoszono stan wyjątkowy i na rogach ulic pojawiły się plakaty z długimi listami straconych. Mama leżała w łóżku i codziennie przychodził lekarz, żeby jej wbić w pośladek zastrzyk. Wtedy to pewnego razu mąż przysiadł na jej łóżku, wziął ją za rękę i długo patrzył jej w oczy; mama wiedziała, że jej załamanie przypisuje okropnościom historii i uświadomiła sobie ze wstydem, że go oszukuje, a on jest przy tym dla niej dobry i w tych ciężkich chwilach chce być dla niej przyjacielem.
Także służąca Magda, która mieszkała w willi już od kilku lat i o której babcia chętnie mówiła w duchu dobrych demokratycznych tradycji, że widzi w niej raczej członka rodziny niż siłę najemną, przyszła któregoś dnia do domu z płaczem, ponieważ jej ukochanego aresztowało gestapo. I rzeczywiście kilka dni później jego nazwisko pojawiło się wypisane czarnymi literami na ciemnoczerwonym obwieszczeniu wśród nazwisk innych zamordowanych i Magda dostała parę dni wolnego, żeby móc pojechać do rodziców swego chłopca.
Gdy wróciła, opowiadała, że rodzina jej ukochanego nie dostała nawet urny z prochami i nigdy się już chyba nie dowie, gdzie leżą zwłoki ich syna. Znowu się rozpłakała i popłakiwała prawie codziennie. Płakała zazwyczaj w swym malutkim pokoiku, tak że słychać było tylko jej przytłumione szlochy zza ściany, ale czasem rozpłakała się ni z tego ni z owego również przy obiedzie; od tej pory, gdy spotkało ją to nieszczęście, rodzina zapraszała ją do wspólnego stołu (kiedyś jadała sama w kuchni) i ta nadzwyczajna łaskawość przypominała jej każdego dnia w południe, że jest w żałobie i że się jej współczuje, czerwieniały więc jej oczy i spod powieki wypływała łza i spadała jej na knedliki z sosem; Magda starała się ukryć łzy i zaczerwienione oczy, spuszczała głowę, pragnęła być niewidoczna, ale tym bardziej ją wszyscy dostrzegali i zawsze ktoś wygłosił jakieś słowa otuchy, na które odpowiadała głośnym szlochem.
Jaromil obserwował to wszystko jak fascynujące widowisko: z góry już cieszył się na to, jak zobaczy łzę w dziewczęcym oku, jak dziewczęcy wstyd będzie się starał zakryć smutek i jak smutek w końcu przemoże wstyd i pozwoli spłynąć łzie. Wpijał się spojrzeniem (ukradkiem, miał bowiem poczucie czegoś niedozwolonego) w jej twarz i zalewała go fala delikatnego podniecenia i pragnienia obsypania tej twarzy czułością, głaskania jej i pocieszania. A gdy wieczorem zostawał sam, opatulony kołdrą, wyobrażał sobie tę twarz z wielkimi brązowymi oczami, wyobrażał sobie, jak ją głaska i mówi do niej: nie płacz, nie płacz, nie płacz, ponieważ nie przychodziły mu do głowy żadne inne słowa, które mógłby jej powiedzieć.
Читать дальше