Po kilku dniach mogłem już stanąć, a nawet zrobić dwa-trzy kroki pomimo zawrotów głowy i ogólnego osłabienia. Badania wykazały, że mam anemię i że poziom sodu we krwi jest bardzo wysoki, a potasu niski. Moje ciało zatrzymywało płyny i strasznie puchły mi nogi. Wyglądałem tak, jakby przeszczepili mi nogi słonia. Mój mocz miał ciemnożółty, prawie brunatny kolor. Mniej więcej po tygodniu mogłem już chodzić prawie normalnie i w butach, choć niezasznurowanych. Wygoiła się też skóra, choć na ramionach i plecach pozostały blizny.
Kiedy po raz pierwszy odkręciłem kurek, hałaśliwy, marnotrawny, niesamowicie obfity strumień wody przyprawił mnie o taki szok, że zacząłem bełkotać, ugięły się pode mną nogi i zemdlałem, osuwając się w ramiona pielęgniarki.
Kiedy po raz pierwszy poszedłem do indyjskiej restauracji w Kanadzie, zacząłem jeść palcami. Kelner popatrzył na mnie krytycznie i powiedział: „Pewnie dopiero co pan przyjechał, co?”. Zbladłem. Moje palce, które jeszcze przed sekundą zastępowały mi kubki smakowe badające potrawę, zanim trafi do ust, stały się pod jego spojrzeniem brudne. Znieruchomiały jak przestępcy przyłapani na gorącym uczynku. Nie odważyłem się ich oblizać. Z poczuciem winy wytarłem je w serwetkę. Kelner nie miał pojęcia, jak głęboko zraniły mnie jego słowa. Były jak gwoździe wbijane w moje ciało. Sięgnąłem po nóż i widelec. Rzadko posługiwałem się sztućcami. Ręce mi się trzęsły. Mój sambar całkiem stracił smak.
Mieszka w Scarborough. Jest niski, szczupły, ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt. Czarne włosy, czarne oczy. Siwieje na skroniach. Nie przekroczył czterdziestki. Przyjemna dla oka kawowa karnacja. Jest ciepła jesień, ale on, idąc na kolację, wkłada obszerną zimową parkę z kapturem obszytym futrem. Twarz ma pełną wyrazu. Mówi szybko, żywo gestykuluje. Żadnego towarzyskiego ple-ple. Same konkrety.
Moje imię pochodzi od nazwy kąpieliska, co jest bardzo dziwne, zważywszy, że moi rodzice nie przepadali za wodą. jednym z najwcześniejszych współpracowników ojca był Francis Adirubasamy. Zaprzyjaźnił się z naszą rodziną. Nazywałem go Mamaji (mama to po tamilsku wujek, a ji jest przyrostkiem używanym w Indiach do wyrażania szacunku i ciepłych uczuć). W młodości, na długo przed moimi narodzinami, był wyczynowym pływakiem, mistrzem całych Indii Południowych. Był do tego stworzony. Mój brat Ravi opowiadał mi kiedyś, że kiedy Mamaji się rodził, chciał nadal oddychać wodą, i lekarz, żeby go ratować, złapał go za nogi i zaczął wywijać nim nad głową.
– I to pomogło! – powiedział Ravi, wymachując gwałtownie ręką. – Odkaszlnął, wykrztusił wodę i zaczął oddychać powietrzem, ale jednocześnie cała jego masa i krew przesunęły się jak gdyby w górę i dlatego właśnie ma taką potężną klatkę piersiową i takie chude nogi.
Wierzyłem mu. (Ravi był bezlitosnym prowokatorem. Kiedy po raz pierwszy nazwał Mamajiego „Panem Rybą”, podłożyłem mu w łóżku skórkę od banana). Nawet po sześćdziesiątce, kiedy Mamaji lekko się zgarbił i po latach „kontrpołożniczej grawitacji” jego masa zaczęła jakby obsuwać się w dół, przepływał co rano trzydzieści razy basen w Aurobindo Aśram.
Próbował nauczyć pływać moich rodziców, ale nigdy nie udało mu się skłonić ich do czegoś więcej niż brodzenie w wodzie po kolana i wykonywanie groteskowych kolistych ruchów ramionami, co kiedy ćwiczyli żabkę, wyglądało tak, jakby przedzierali się przez dżunglę, rozgarniając wysokie trawy. Kiedy zaś był to kraul, miało się wrażenie, że zbiegają ze wzgórza, machając rękami jak wiatrak, żeby nie upaść. Ravi także nie przejawiał entuzjazmu dla pływania.
Żeby znaleźć chętnego i pilnego ucznia, Mamaji musiał czekać, aż na horyzoncie pojawię się ja. W dniu, w którym dojrzałem do nauki pływania – co, jak uświadomił mojej strapionej matce, nastąpiło w moje siódme urodziny – zabrał mnie nad morze, wyciągnął ręce ku wodzie i powiedział:
– To jest mój dar dla ciebie.
– A potem o mało cię nie utopił – stwierdziła później matka.
Pozostałem wierny mojemu „akwatycznemu” guru. Pod jego czujnym okiem kładłem się na piasku i zaczynałem wierzgać nogami i rozgarniać piach rękami, unosząc za każdym wymachem głowę dla zaczerpnięcia oddechu. Musiałem wyglądać jak rozpuszczony bachor, który dostał dziwacznego, rozgrywającego się w zwolnionym tempie napadu histerii. W wodzie, podtrzymywany przez nauczyciela, starałem się, jak mogłem, utrzymać się na powierzchni. Było to znacznie trudniejsze niż na plaży. Mamaji był jednak cierpliwy i potrafił zachęcić mnie do wysiłku.
Kiedy uznał, że poczyniłem wystarczająco duże postępy, wypięliśmy się na wrzaskliwych, biegających i chlapiących wodą plażowiczów, na błękitnozielony bezmiar oceanu i spienioną falę przyboju i udaliśmy się tam, gdzie czekał na nas regularny prostokąt o idealnie gładkiej powierzchni (oraz obowiązek wniesienia opłaty), czyli basen w aśramie.
Chodziłem tam z Mamajim trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, przez całe dzieciństwo; był to wczesnoporanny rytuał, odprawiany z regularnością rytmu uderzeń ramion w dobrze opanowanym kraulu. Zachowałem w żywej pamięci tego dystyngowanego starszego pana, rozbierającego się do naga obok mnie. Pamiętam, jak jego ciało wyłaniało się z wolna, w miarę jak odkładał pieczołowicie kolejne części garderoby, przy czym na samym końcu czynił zadość wymogom przyzwoitości, odwracając się lekko i wkładając wspaniałe zagraniczne kąpielówki. Potem prężył się jak struna i oto był gotowy. Uderzała w tym jakaś wzniosła prostota. Podporządkowanie się jego instrukcjom, które z czasem przeobrażały się w pływacką praktykę, wymagało morderczego wysiłku, ale towarzyszyła temu upajająca przyjemność wykonywania wymachów ramion z coraz większą łatwością i prędkością, raz za razem, aż do osiągnięcia stanu hipnotycznego transu, kiedy to woda zamieniała się z płynnego ołowiu w płynne światło.
Już z własnej inicjatywy, z poczuciem, że sięgam po zakazany owoc, wróciłem do morza, wabiony przez potężne fale, które rozbijały się o brzeg i spokorniałe, liżąc piasek, chwytały mnie niczym delikatne lassa, zarzucane na pełnego gotowości indyjskiego malca.
Moim prezentem urodzinowym dla Mamajiego – a miałem wtedy chyba trzynaście lat – było przepłynięcie sporego dystansu całkiem przyzwoitym motylkiem. Zakończyłem ten popis tak wyczerpany, że po wszystkim nie miałem nawet siły mu pomachać.
Oprócz samego pływania były też niekończące się o tym rozmowy, które uwielbiał ojciec. Im większy stawiał opór, jeśli chodziło o uprawianie tego sportu, tym bardziej go on fascynował. Gawędy o pływaniu stanowiły wytchnienie od codziennych rozmów związanych z prowadzeniem ogrodu zoologicznego. Zdecydowanie wolał wodę bez hipopotama od wody, w której tkwiło to zwierzę.
Mamaji, dzięki kolonialnej administracji, studiował dwa lata w Paryżu. Wspominał te studia jako najważniejszy okres w swoim życiu. Było to na początku lat trzydziestych, kiedy Francuzi próbowali jeszcze uczynić Puttuczczeri miastem galijskim w takim samym stopniu, w jakim Anglicy usiłowali uczynić całą resztę Indii brytyjską. Nie pamiętam dokładnie, co studiował Mamaji, przypuszczam, że coś co miało związek z handlem. Był świetnym gawędziarzem, ale zapomniał o swoich studiach i wieży Eiffla, o Luwrze, kafejkach i Polach Elizejskich. Wszystkie jego opowieści związane były z pływaniem i zawodami pływackimi. Był na przykład w Paryżu, otwarty w 1796 roku, najstarszy basen w mieście, Piscine Deligny, czyli wielka napełniona wodą barka przycumowana do Quai d’Orsay. Tam właśnie rozgrywano konkurencje pływackie podczas igrzysk olimpijskich w 1900 roku. Żaden z uzyskanych wtedy czasów nie został jednak uznany przez Międzynarodową Federację Pływacką, ponieważ basen był o sześć metrów za długi. Wypełniała go woda z Sekwany, niefiltrowana i niepodgrzewana. „Była zimna i brudna”, opowiadał Mamaji. „Przepływając przez cały Paryż, zdążyła się porządnie zabagnić. A pogarszali jeszcze sytuację ludzie, którzy kąpali się w basenie, tak że była wprost obrzydliwa”. Konspiracyjnym szeptem, przytaczając na poparcie swej teorii szokujące szczegóły, zapewniał nas, że jeśli chodzi o higienę osobistą, Francuzi reprezentują bardzo niski poziom. „Kąpielisko Deligny było fatalne. Bain Royal, inna pływająca latryna na Sekwanie – jeszcze gorsza. W Deligny wyławiali przynajmniej śnięte ryby”. A jednak basen olimpijski był basenem olimpijskim, okrytym nieśmiertelną chwałą. Choć Deligny przypominało szambo, Mamaji mówił o nim z czułym uśmiechem.
Читать дальше