– Powiem panu. Przejeżdżając przez George, uświadomił pan sobie, że mieszka tu rodzina pańskiej studentki, więc pomyślał pan: czemu nie? Chociaż nie leżało to w pańskich planach, jest pan teraz u nas w domu. Musi pan pewnie być zaskoczony. Mam rację?
– Niezupełnie. Nie powiedziałem panu prawdy. Nie przypadkiem przejeżdżałem przez George. Przyjechałem tu wyłącznie z jednego powodu: żeby z panem porozmawiać. Od dłuższego czasu o tym myślałem.
– Owszem, przyjechał pan, żeby ze mną porozmawiać, jak pan twierdzi, ale czemu właśnie mnie pan wybrał? Ze mną łatwo się rozmawia, aż za łatwo. Wie o tym każde dziecko w szkole. U Isaacsa wszystko uchodzi płazem. Tak mówią między sobą. – Znów się uśmiecha, tym samym krzywym uśmiechem, co przedtem. – Więc z kim pan tak naprawdę chciał tu mówić? Teraz Lurie jest już pewien: nie podoba mu się ten człowiek, nie podobają mu się jego sztuczki.
Wstaje i chwiejnym krokiem idzie przez pustą jadalnię, a potem dalej korytarzem. Przez szparę w uchylonych drzwiach słyszy ciche głosy. Popycha drzwi. Desiree i jej matka siedzą na łóżku i robią coś z motkiem wełny. Zaskoczone widokiem intruza, milkną.
A on z namaszczeniem klęka i dotyka czołem podłogi. Wystarczy? – myśli. Czy to wystarczy? A jeśli nie, czego jeszcze trzeba?
Podnosi głowę. Tamte dwie wciąż siedzą na łóżku, zastygłe w bezruchu. Spotyka się wzrokiem z matką, potem z córką, i znowu przeskakuje ta iskra, prąd pożądania.
Dźwiga się z kolan, trzeszcząc trochę bardziej, niż by chciał.
– Dobranoc – mówi. – Dziękuję za gościnę. Dziękuję za poczęstunek.
O jedenastej w jego pokoju hotelowym dzwoni telefon: Isaacs.
– Telefonuję, żeby panu życzyć siły na przyszłość. – Pauza. – O jedną rzecz nie zdołałem jak dotąd pana spytać, panie Lunę. Nie liczy pan chyba, że wstawimy się za panem u władz uczelni?
– Że się państwo wstawią?
– Tak. Na przykład po to, żeby panu przywrócono stanowisko.
– Nawet mi to do głowy nie przyszło. Skończyłem już z uczelnią.
– Bo drogę, którą pan kroczy, wyznaczył Bóg. Nie naszą rzeczą jest się do tego mieszać.
– Rozumiem.
Wraca do Kapsztadu szosą N2. Nie było go niecałe trzy miesiące, ale przez ten czas slumsy zdążyły przekroczyć autostradę i rozciągnąć się na wschód od lotniska. Sznur samochodów musi zwolnić, czekając, aż jakieś dziecko spędzi kijem z jezdni zabłąkaną krowę. Wieś, myśli Lurie, nieubłaganie wdziera się do miasta. Wkrótce na Rondebosch Common znów będzie pasło się bydło; wkrótce historia zatoczy pełne koło.Czyli wrócił. Ale nie czuje się, jakby był z powrotem w domu. Nie wyobraża sobie, żeby miał znowu zamieszkać przy Torrance Road, w cieniu uniwersytetu, i odtąd przemykać się jak przestępca, robiąc uniki przed dawnymi kolegami. Będzie musiał sprzedać dom i przeprowadzić się do mieszkania w tańszej dzielnicy. W jego finansach panuje chaos. Nie płaci żadnych rachunków, odkąd wyjechał. Żyje na kredyt, który lada dzień się wyczerpie.Kres włóczęgi. Co następuje, kiedy kończy się włóczęga? Widzi siebie jako siwowłosego, zgarbionego starca, który powłócząc nogami, drepcze do narożnego sklepu po swoje pół litra mleka i pół bochenka chleba; widzi siebie, jak z miną bez wyrazu siedzi za biurkiem w pokoju pełnym żółknących papierów, czekając, aż popołudnie sczeźnie, będzie mógł sobie ugotować kolację i pójść do łóżka. Życie emerytowanego naukowca, bez nadziei, bez żadnych widoków: czy gotów jest przystać na coś takiego? Otwiera kluczem furtkę. Ogród zarośnięty, skrzynka na listy zapchana broszurami, reklamami. Chociaż dom jest stosunkowo solidnie ufortyfikowany, całymi miesiącami stał pusty: przesadą byłoby oczekiwać, że nikt go przez ten czas nie odwiedził. I rzeczywiście, Lurie otwiera drzwi wejściowe, wciąga nosem powietrze i natychmiast czuje, że coś jest nie tak. Serce zaczyna mu łomotać z niezdrowego podniecenia. Nic nie słychać. Ktokolwiek tu zaglądał, już sobie poszedł. Ale jak się dostał do środka? Chodząc na palcach z pokoju do pokoju, niebawem to ustala. Kraty w jednym z tylnych okien wyrwano i wygięto, a szyby wybito: powstała wystarczająco duża dziura, żeby przedostało się dziecko, a nawet drobnej budowy mężczyzna. Do podłogi przywarła warstwa piachu i liści nawianych przez wiatr. Chodzi po domu, podliczając straty. Sypialnia splądrowana, szafy zioną pustką. Przepadła aparatura muzyczna, taśmy, płyty i sprzęt komputerowy. W pracowni ktoś włamał się do biurka i do sekretarzyka; wszędzie porozrzucane papiery. Kuchnię odarto ze wszystkiego: ze sztućców, naczyń, co mniejszych urządzeń. Znikł zapas alkoholi. Nawet kredens, w którym trzymał konserwy, jest pusty. Nie było to zwykłe sobie włamanie, lecz prawdziwy najazd: intruzi wtargnęli, oczyścili dom i wycofali się, objuczeni torbami, pudłami, walizkami. Łup; odszkodowanie wojenne; kolejny incydent wielkiej kampanii nowego podziału dóbr. Kto w tej chwili chodzi w jego butach? Czy Beethoven i Janaćek znaleźli sobie nowe domy, czy też ciśnięto ich na wysypisko? Z łazienki dobiega wstrętny odór. Gołąb, który wleciał przez okno i nie umiał trafić do wyjścia, wyzionął ducha w umywalce. Lurie ostrożnie przekłada cuchnącą stertę kości i piór do plastikowej torebki, którą następnie zawiązuje. Lampy poodcinano, telefon głuchy. Musi się zakrzątnąć, bo inaczej spędzi noc w ciemnościach. Ale jest tak przygnębiony, że nie potrafi się zmobilizować. A niech to wszystko diabli porwą, myśli, po czym zapada się w fotel i zamyka oczy. Kiedy nadciąga zmierzch, dźwiga się z fotela i wychodzi. Na niebie widać pierwsze gwiazdy. Pustymi ulicami, przez ogrody ciężkie od woni werbeny i żonkili idzie w stronę miasteczka uniwersyteckiego. Ma jeszcze klucze do gmachu, w którym mieści się Wydział Komunikacji Społecznej. Dobra pora, żeby się zjawić jak widmo: korytarze są wyludnione. Jedzie windą na czwarte, do swojego gabinetu. Z drzwi usunięto tabliczkę z jego nazwiskiem. DR S. OTTO, obwieszcza nowa. Spod drzwi bije słabe światło. Puka. Cisza. Otwiera kluczem drzwi i wchodzi. Pokój jest całkiem odmieniony. Znikły książki i obrazy Luriego, zostały gołe ściany i tylko na jednej wisi powiększony do rozmiarów plakatu wycinek z komiksu: Superman ze zwieszoną głową wysłuchuje łajania Lois Lane. Jakiś młody człowiek, którego Lurie nigdy przedtem nie widział, siedzi w półmroku za komputerem i marszczy brwi.
– Kim pan jest? – pyta.
– Nazywam się David Lurie.
– Tak? No i?
– Przyszedłem zabrać swoją pocztę. Dawniej to był mój gabinet.
„W przeszłości”, nieomal dodaje.
– Ach, racja. David Lurie. Przepraszam, nie skojarzyłem. Całą pocztę schowałem do pudła. I różne pańskie rzeczy, które tu znalazłem. – Macha ręką, wskazując pudło. – O, tam.
– A moje książki?
– Są na dole, w magazynie.
Lurie podnosi pudło.
– Dziękuję – mówi.
– Nie ma za co – odpowiada młody doktor Otto. – Da pan sobie radę?
Lurie niesie ciężkie pudło do biblioteki, żeby tam przejrzeć pocztę. Ale kiedy staje przy barierce i wsuwa do maszyny kartę, okazuje się, że jest już nieważna. Będzie musiał przejrzeć korespondencję na ławce w hallu.
Jest tak wytrącony z równowagi, że nie może zasnąć. O świcie rusza w stronę góry, na długi spacer. Ostatnio padało, strumienie są wezbrane, Wciąga w płuca upajającą woń sosen. Od dziś jest wolnym człowiekiem, nie krępują go żadne zobowiązania prócz tych, które ma wobec siebie. Czas leży przed nim, do roztrwonienia wedle własnego widzimisię. Jest to niepokojące uczucie, lecz on zakłada, że stopniowo przywyknie. Pobyt u Lucy nie przemienił go w amatora wiejskiego życia. Jest jednak parę rzeczy, za którymi tęskni – na przykład kacza rodzina: Mama Kaczka halsuje po powierzchni zbiornika odgrodzonego tamą, dumnie wypinając pierś, a za nią pracowicie wiosłują Ene, Due, Rike i Fake, ufne, że póki ona jest z nimi, nic im nie grozi. O psach woli nie myśleć. Od poniedziałku psy zwalniane z życia w murach kliniki będą rzucane w ogień bez ceregieli, bez ceremonii żałobnych. Czy ta zdrada zostanie mu kiedykolwiek wybaczona? Wstępuje do banków, zanosi do pralni mnóstwo brudów. W sklepiku, w którym od lat kupuje kawę, sprzedawca udaje, że go nie poznał. Sąsiadka, podlewając ogród, metodycznie odwraca się tyłem, Myśli o tym, jak William Wordsworth podczas pierwszej wizyty w Londynie poszedł obejrzeć pantomimę, w której Jack Olbrzymobójca nonszalancko maszerował po scenie, wymachując mieczem, chroniony wypisanym na piersi słowem „Niewidzialny”. Wieczorem dzwoni z automatu do Lucy.
Читать дальше