– Jeżeli nie chce mnie pan widzieć, zaraz sobie pójdę – mówi Lurie.
– Nie – odpowiada Isaacs. – Niech pan siada. Sprawdzam tylko obecność. Pozwoli pan, że dokończę?
– Proszę bardzo.
Na biurku stoi fotografia w ramce. Lurie nie widzi jej ze swojego miejsca, ale wie, co to za obrazek: Melanie i Desiree, ojcowskie oczka w głowie, i matka, która je urodziła.
– No więc – mówi Isaacs, zamykając ostatni dziennik. – Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
Lurie myślał, że będzie spięty, ale właściwie jest całkiem spokojny.
– Kiedy Melanie złożyła skargę – wyjaśnia – władze uczelni przeprowadziły oficjalne dochodzenie, w wyniku którego zrezygnowałem z posady. Ot i cała historia; na pewno ją pan słyszał.
Isaacs wpatruje się w niego zagadkowo, niczego po sobie nie pokazując.
– Od tamtej pory nie mogę się pozbierać. Akurat dzisiaj przejeżdżałem przez George i przyszło mi na myśl, żeby wstąpić i z panem pomówić. Pamiętam, że podczas naszego ostatniego spotkania było… gorąco. Ale pomyślałem, że mimo to zajrzę tu i powiem, co mi leży na sercu.
Jak dotąd mówi prawdę. Rzeczywiście chce powiedzieć, co mu leży na sercu. Pytanie tylko, co to właściwie jest? Isaacs trzyma w ręku Bic, tani długopis. Przesuwa po nim palcami w dół, odwraca go i znowu przesuwa palcami, raz po raz, ruchem raczej mechanicznym niż zniecierpliwionym.
– Zna pan tę sprawę w wersji Melanie – ciągnie Lurie. – Chciałbym panu przedstawić swoją wersję, jeżeli jest pan gotów jej wysłuchać… Zaczęło się to bez żadnej premedytacji z mojej strony. Zaczęło się jako przygoda, jedna z tych niespodziewanych, drobnych przygód, jakie miewa pewien typ mężczyzn, a przynajmniej ja je miewam i to one dają mi napęd. Przepraszam, że mówię w ten sposób. Staram się być szczery… Ale w przypadku Melanie zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kiedy to wspominam, przychodzi mi na myśl ogień. Melanie roznieciła we mnie ogień.
Urywa. Długopis wciąż tańczy. Niespodziewana, drobna przygoda. Pewien typ mężczyzn. Czy mężczyzna po drugiej stronie biurka miewa przygody? Im dłużej Lurie mu się przygląda, tym bardziej w to wątpi. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że Isaacs pełni jakąś funkcję w kościele, diakona lub akolity – cokolwiek znaczy słowo „akolita”.
– Ogień. Cóż w tym szczególnego? Jeśli ogień zgaśnie, bierze się zapałkę i rozpala nowy. Tak dawniej o tym myślałem. Ale w zamierzchłej przeszłości ludzie oddawali ogniowi cześć. Nigdy pochopnie nie dopuszczali, żeby wygasł płomień, płomień-bóg. Właśnie taki rodzaj płomienia roznieciła we mnie pańska córka. Nie dość gorący, żebym spłonął, niemniej jednak prawdziwy: prawdziwy ogień.
Spalony – spalany – wypalony.
Długopis znieruchomiał.
– Panie Lurie – ojciec dziewczyny mówi to z krzywym, bolesnym uśmiechem. – Nie pojmuję, co też pana napadło, żeby przyjść do mojej szkoły i opowiadać mi jakieś historie…
– Przepraszam, to oburzające, zdaję sobie sprawę. Już skończyłem. Tyle tylko chciałem powiedzieć na swoją obronę. Jak się miewa Melanie?
– Melanie ma się dobrze, skoro już pan pyta. Telefonuje co tydzień. Wróciła na studia, dostała specjalne zezwolenie, w tej sytuacji nie robiono jej trudności, sam pan rozumie. W wolnych chwilach dalej zajmuje się teatrem i ma niezłe wyniki. Czyli u niej wszystko w porządku. A u pana? Co zamierza pan robić po odejściu z zawodu?
– Ja też mam córkę, pewnie to pana zainteresuje. Moja córka ma farmę. Przewiduję, że trochę u niej pomieszkam i będę jej pomagał. Mam też książkę do dokończenia, coś w rodzaju książki. W ten czy inny sposób zadbam, żeby nie brakowało mi zajęć.
Urywa. Isaacs patrzy na niego z wyrazem, w którym Lurie dostrzega przenikliwość i wytężoną uwagę.
– Ha! – cicho mówi Isaacs, a dźwięk ten ulatuje z jego ust jak westchnienie. – Tak zatem padają mocarze!
Padają? Owszem, jest to upadek, trudno zaprzeczyć. Ale „mocarze”? Czy słowem tym można określić Luriego? Wydaje mu się, że jest ledwie widoczny i coraz bardziej stapia się z tłem; postać z marginesu historii.
– Może to dobrze robi człowiekowi – odpowiada – jeśli od czasu do czasu upadnie. Byle tylko nie potłukł się na kawałki.
– Dobrze. Dobrze. Dobrze – powtarza Isaacs, nie spuszczając z niego uważnego spojrzenia. Lurie po raz pierwszy dostrzega w nim lekkie podobieństwo do Melanie: kształtne usta i wargi. Pod wpływem impulsu wyciąga rękę i próbuje uścisnąć tamtemu dłoń, ale w końcu głaszcze tylko jej grzbiet. Chłodna, bezwłosa skóra.
– Panie Lurie – mówi Isaacs. – Czy chciałby mi pan coś jeszcze powiedzieć… oprócz historii o tym, co zaszło między panem a Melanie? Wspomniał pan, że coś panu leży na sercu.
– Na sercu? Nie. Nie, wstąpiłem tylko, żeby się dowiedzieć, jak się miewa Melanie. – David wstaje. – Dziękuję, że mnie pan zechciał przyjąć. Jestem panu wdzięczny. – Wyciąga rękę, tym razem jawnie. – Do widzenia.
– Do widzenia.
Stoi w drzwiach, a nawet zdążył już wyjść do sekretariatu, który tymczasem opustoszał, gdy wtem Isaacs woła:
– Panie Lurie! Chwileczkę! Gość wraca.
– Jakie ma pan plany na wieczór?
– Na dziś wieczór? Zatrzymałem się w hotelu. Nie mam żadnych planów.
– Proszę przyjść do nas, zjemy coś razem. Zjemy kolację.
– Nie sądzę, żeby pańska żona się ucieszyła.
– Możliwe. Bardzo możliwe, że się nie ucieszy. Ale mimo to proszę przyjść. Przełamiemy się chlebem. Jadamy o siódmej. Napiszę panu adres.
– Nie ma potrzeby. Już byłem u pana w domu i poznałem pańską córkę. To ona mnie tu skierowała.
Isaacs słucha bez mrugnięcia.
– To dobrze – mówi.
Drzwi frontowe otwiera sam Isaacs.
– Proszę wejść, proszę bardzo – mówi, wprowadzając gościa do salonu. Żony nigdzie ani śladu, młodszej córki też.
– Przyniosłem ofiarę – oświadcza Lurie, podając gospodarzowi butelkę wina.
Isaacs dziękuje mu, ale chyba nie bardzo wie, co zrobić z winem.
– Czy mogę panu nalać? Pójdę i otworzę. – Wychodzi z pokoju; z kuchni słychać szepty. Isaacs wraca. – Zdaje się, że gdzieś zapodzialiśmy korkociąg. Ale Dezzy pożyczy od sąsiadów.
Abstynenci, to jasne. Powinien był przewidzieć. Skąpy, drobnomieszczański domek, gospodarny, rozsądny. Auto umyte, trawnik przystrzyżony, oszczędności w banku. Cała energia skoncentrowana na tym, żeby wyprawić w pomyślną przyszłość dwie drogocenne córki: bystrą Melanie, która hołubi teatralne ambicje; i Desiree, tę piękność. Wspomina, jak Melanie w pierwszy wieczór bliższej z nim znajomości siedziała obok niego na kanapie, pijąc kawę z naparstkiem whisky, która w jego zamyśle miała ją – jak sam to z pewnym ociąganiem nazywa – zwilżyć. Jej zgrabne, drobne ciało; seksowne ubranie; oczy błyszczące z podniecenia. Zapuściła się w las, w którym grasuje dziki wilk. Piękna Desiree wchodzi, niosąc butelkę i korkociąg. Podchodząc do mężczyzn, na moment przystaje z wahaniem, zdając sobie sprawę, że powinna jakoś się przywitać.
– Tato? – mamrocze, odrobinę zbita z tropu, wysuwając przed siebie rękę, w której trzyma butelkę.
A zatem dowiedziała się, kim jest przybysz. Rozmawiali o nim, może nawet doszło do scysji z powodu niepożądanego gościa, którego imieniem jest ciemność.
Ojciec mocno chwycił ją za rękę.
– Desiree – mówi. – To jest pan Lurie.
– Jak się masz, Desiree.
Dziewczynka odgarnia włosy z twarzy. Spotyka się z nim spojrzeniem, wciąż jeszcze zakłopotana, ale silniejsza, odkąd ojciec wziął ją pod skrzydło.
Читать дальше