Najdroższa Lucy!
Chociaż kocham cię jak nikogo na świecie, coś ci muszę powiedzieć. Jesteś o krok od niebezpiecznego błędu. Chcesz się ukorzyć przed historią. Ale droga, którą obrałaś, jest błędna. Utracisz na niej wszelki honor, nie będziesz potrafiła ze sobą żyć. Błagam, posłuchaj mnie.
Twój ojciec
Pół godziny później w szparę pod jego drzwiami wsuwa się koperta.
David, mój drogi, widać nie słuchałeś, co mówię. Nie jestem tą osobą, którą znasz. Jestem martwa i jeszcze nie wiem, co mnie przywróci do życia. Wiem tylko, że nie mogę stąd odejść. Nie rozumiesz tego, a ja nie widzę, co jeszcze mogłabym zrobić, żebyś zrozumiał. To tak, jakbyś się uparł siedzieć w kącie, do którego nie dociera słońce. Przypominasz mi jednego z trójki szympansów – tego, co zasłania oczy łapami. Owszem, niewykluczone, że obrałam błędną drogę. Ale jeżeli teraz porzucę farmę, to odejdę pokonana i przez resztę życia będę czuła smak tej porażki. Nie mogę wiecznie być dzieckiem. A ty nie możesz wiecznie być ojcem. Wiem, że masz dobre chęci, ale nie jesteś przewodnikiem, jakiego mi potrzeba, przynajmniej nie w tej chwili.
Twoja Lucy
Tak wygląda ta wymiana poglądów; tak brzmi ostatnie słowo Lucy.
Praca przy zabijaniu psów na ten dzień dobiegła końca, przy drzwiach piętrzy się stos czarnych worków, a w każdym spoczywa jedno ciało i jedna dusza. Lurie i Bev Shaw leżą na podłodze gabinetu, trzymając się w objęciach. Za pół godziny Bev wróci do swojego Billa, a Lurie zacznie ładować worki do auta.
– Nic mi nie opowiadałeś o swojej pierwszej żonie – mówi kobieta. – Lucy też nigdy o niej nie wspomina.
– Była Holenderką. Przynajmniej tyle Lucy musiała ci powiedzieć. Ewelina. Ecie. Po rozwodzie wróciła do Holandii. Potem wyszła za mąż. Lucy nie żyła w zgodzie z ojczymem. Spytała, czy nie mogłaby wrócić do Afryki Południowej.
– Czyli wybrała ciebie.
– Poniekąd. Mnie, a zarazem pewne otoczenie, pewien horyzont. A teraz próbuję ją namówić, żeby znowu wyjechała, chociaż na trochę. Ma w Holandii rodzinę, znajomych. Holandia to może i nie najciekawszy kraj do mieszkania, ale przynajmniej nie rodzi koszmarów.
– No i?
Lurie wzrusza ramionami.
– Chwilowo nie ma ochoty słuchać żadnych moich rad. Podobno nie jestem dobrym przewodnikiem.
– Ale przecież byłeś nauczycielem.
– Tylko tak, mimochodem. Nigdy nie miałem do tego powołania. A już z pewnością nie pretendowałem do roli kogoś, kto uczy ludzi, jak żyć. Byłem, jak to dawniej nazywano, uczonym. Pisałem książki o nieboszczykach. W to się naprawdę angażowałem, a uczyłem tylko po to, żeby zarobić na życie.
Bev czeka na dalszy ciąg, ale David nie ma ochoty mówić dalej. Słońce się zniża, robi się zimno. Nie kochali się dziś: w gruncie rzeczy przestali już udawać, że to właśnie razem robią. A u Luriego w głowie Byron, sam jeden na scenie, bierze oddech, żeby zaśpiewać. Wkrótce wyruszy do Grecji. Ma trzydzieści pięć lat i zaczyna rozumieć, że życie jest cenne. Sunt lacrimae rerum, et mentem mortalia tangunt – tak zabrzmią słowa Byrona, David jest tego pewien. Muzyka jeszcze się nie pojawiła, dopiero majaczy na horyzoncie.
– Nie martw się – mówi Bev Shaw. Leży z głową na piersi Davida – może słyszy bicie jego serca, którego rytmowi dotrzymuje kroku heksametr. – Bill i ja zaopiekujemy się nią. Często będziemy zaglądać na farmę. No i jest przecież Petrus. Będzie miał oczy otwarte.
– Ojczulek Petrus.
– Tak.
– Ona twierdzi, że nie mogę wiecznie być ojcem. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałbym w tym życiu przestać być ojcem Lucy.
Bev przeczesuje palcami szczecinę na jego głowie.
– Wszystko będzie dobrze – szepcze. – Zobaczysz.
Dom stoi w osiedlu, które przed piętnastoma lub dwudziestoma laty, kiedy było nowe, musiało zapewne wyglądać dość smętnie, dziś jednak sprawia bardziej korzystne wrażenie, bo wzdłuż trotuarów ciągną się trawniki, rosną drzewa, a przez mury z gazobetonu przelewają się pnącza. Numer osiem na Rustholme Crescent ma malowaną furtkę i domofon. Lurie naciska guzik.
– Halo? – odzywa się młody głos.
– Szukam pana Isaacsa. Nazywam się Lurie.
– Jeszcze nie wrócił.
– Kiedy można się go spodziewać?
– Lada chwila.
Słychać brzęczyk, a potem pstryknięcie zamka; Lurie popycha furtkę i wchodzi.
Ścieżka prowadzi do drzwi wejściowych, w których stoi szczupła dziewczynka, obserwując przybysza. Ubrana jest w szkolny mundurek: granatowa bluza, białe podkolanówki, bluzka z marynarskim kołnierzykiem. Ma oczy Melanie, jej szerokie kości policzkowe, jej ciemne włosy; i jest co najmniej równie piękna. To ta młodsza siostra, o której Melanie wspominała – ta, której imienia Lurie nie może sobie teraz przypomnieć.
– Dzień dobry. Jak myślisz, kiedy ojciec wróci?
– Lekcje kończą się o trzeciej, ale on zwykle zostaje w szkole do późna. Nie ma problemu, niech pan wejdzie.
Przytrzymuje otwarte drzwi i przepuszcza go, przywierając plecami do ściany. Dwoma palcami z wdziękiem trzyma kawałek ciasta, który właśnie jadła. Na górnej wardze widać okruszki. Lurie ma raptem ochotę wyciągnąć rękę, żeby je strzepnąć; w tej samej chwili wspomnienie starszej siostry oblewa go jak gorąca fala. Boże, ratuj – myśli David. – Co ja tu w ogóle robię?
– Może pan usiąść, jeżeli pan chce.
Lurie siada. Meble lśnią, pokój jest nieznośnie schludny.
– Jak ci na imię? – pyta.
– Desiree.
Desiree: teraz sobie przypomniał. Pierworodna Melanie, cała w ciemnych odcieniach, a potem Desiree – Upragniona. Doprawdy, wystawili bogów na wielką pokusę, dając córce takie imię!
– Nazywam się David Lurie. – Przygląda jej się uważnie, ale dziewczynka niczym nie zdradza, że to nazwisko cokolwiek jej mówi. – Jestem z Kapsztadu.
– Moja siostra mieszka w Kapsztadzie. Studiuje.
On potakująco kiwa głową. Nie mówi: owszem, znam twoją siostrę, znam ją dobrze. Myśli za to: owoc z tego samego drzewa, prawdopodobnie aż do najbardziej intymnych detali. Ale nie bez różnic: inna pulsacja krwi, inne porywy namiętności. Z obiema naraz w łóżku: doznanie godne króla. Wzdryga się lekko i spogląda na zegarek.
– Wiesz co, Desiree? – mówi. – Chyba spróbuję złapać twojego ojca w szkole, jeżeli mi powiesz, jak tam trafić.
Szkoła stanowi jedną całość z budynkiem mieszkalnym – niskim gmachem z licówki, ze stalowymi framugami okien i azbestowym dachem. Otacza ją piaszczysty czworokąt, ogrodzony drutem kolczastym. Na jednym z filarów przy wejściu można przeczytać: ES. MARAIS. Napis na drugim filarze obwieszcza: SZKOŁA ŚREDNIA.
Cały teren wokół szkoły jest wyludniony. Lurie błąka się, aż wreszcie spostrzega tabliczkę z napisem BIURO. W środku siedzi pulchna, niemłoda sekretarka i robi sobie manicure.
– Szukam pana Isaacsa – mówi Lurie.
– Panie Isaacs! – woła kobieta. – Ma pan gościa. Pan wchodzi – dodaje, zwracając się do Luriego.
Isaacs siedzi za biurkiem; zaczyna wstawać, ale zastyga w pół ruchu i wpatruje się w przybysza, zbity z tropu.
– Pamięta mnie pan? Jestem David Lurie, z Kapsztadu.
– Aha – mówi Isaacs i z powrotem siada. Ma na sobie ten sam zbyt obszerny garnitur: szyja niknie w czeluściach marynarki, z której głowa wyziera niby łepek schwytanego do worka ptaka o spiczastym dziobie. Okna są zamknięte, w pokoju czuć zastarzały dym z papierosów.
Читать дальше