Martwy, z obciętą głową, Paczakamue nadal przeistaczał rzeczy, by upodabniały się do jego słów. I co wobec tego stanie się ze światem? Wtedy Pareni miała już innego męża i wędrowała zadowolona. Pewnego ranka, gdy tkała cushmę, przeplatając i splatając włókna bawełny, mąż zbliżył się do niej, by zlizać pot ściekający jej po plecach. „Wyglądasz jak pszczółka spijająca nektar z kwiatów”, odezwał się głos z głębi ziemi. Ale on nie mógł już tego usłyszeć, bo właśnie unosił się lekko i bzycząco w powietrzu, pszczółka szczęśliwa.
Pareni niebawem wyszła za mąż za Tzonkiriego, który wówczas był jeszcze człowiekiem. Tzonkiri spostrzegł, że za każdym razem, kiedy wraca z odchwaszczania pola maniokowego, żona podaje mu do jedzenia nie znane ryby: bystrzyki. Z jakiej rzeki, z jakiego jeziora pochodziły? Pareni nigdy ich nie kosztowała. Tzonkiri zaczął podejrzewać, że coś tu jest nie w porządku. Zamiast pójść na pole, ukrył się w zaroślach, by podejrzeć żonę. Strasznie się przeraził tym, co zobaczył: bystrzyki wypływały Pareni spomiędzy nóg. Rodziła je jak dzieci. Wściekł się Tzonkiri. I rzucił się na nią, żeby ją zabić. Ale nie zdołał tego zrobić, bo głos daleki, dochodzący z ziemi, wypowiedział jego imię. A czy możliwe jest, by koliber mógł zabić kobietę? „Nigdy już nie będziesz jadł bystrzyków”, drwiąco zaśmiała się Pareni. „Teraz będziesz latał od kwiatka do kwiatka i pyłki spijał”. Tzonkiri jest od tamtej pory tym, kim jest.
Pareni już nie chciała mieć następnego męża. W towarzystwie córki ruszyła w drogę. Wsiadła do kanoe i niejedną rzeką spłynęła, niejedną stromizną się wspięła, przez gęste lasy się przedarła. Po wielu księżycach dotarły do Solnej Góry. I tam dobiegły ich z dalekiej dali słowa wypowiedziane przez zakopaną głowę. I usłyszawszy je, skamieniały. Teraz są dwiema olbrzymimi, szarymi, pokrytymi mchem skałami. Jeszcze tam pewnie stoją. W ich cieniu siadali Macziguengowie, by napić się masato i pogadać, zdaje się. Kiedy wchodzili na Górę po sól.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Tasurinczi, zielarz, ten znad rzeki Tikompinia, nadal wędruje. Zioła, które noszę w mojej sakwie, dostałem od niego właśnie z wyjaśnieniem, na co pomaga każdy Usteczek lub garść ich cała. Ten z przypalonymi brzegami nos zatyka jaguarowi i w ten sposób nie może już zwęszyć wędrującego człowieka. A ten żółtawy osłania przed żmiją. Tyle ich, że już mi się mylą. Każdy służy do czegoś innego. Na zło każde i na obcych. Żeby ryby z jeziora wpłynęły do sieci. Żeby strzała trafiła w cel. A ten, żeby się nie potknąć i nie spaść na dno wąwozu.
Poszedłem odwiedzić zielarza, wiedząc, że w regionie pojawiło się pełno wirakoczów. To prawda; jeszcze tam są. I jest ich wielu. Kiedy szedłem ścieżką, widziałem warkoczące łodzie, sunące w górę i w dół rzeki, pełne wirakoczów. Na piaskowych ławicach, gdzie w nocy wyłaziły żółwie, by składać swoje jaja i gdzie przybywali ludzie, by przewrócić je do góry nogami, teraz żyją wirakocze. I tam, gdzie stała chata zielarza. A ci nie przybyli tutaj dla żółwi ani dla zakładania gospodarstw, ani dla wyrębu, jak się zdaje. Tylko dla żwiru i piasku z rzeki. Dla złota, jak się zdaje. Nie podszedłem, nie pokazałem się. Ale, choć z daleka, zdałem sobie sprawę, że jest ich bardzo dużo. Postawili swoje domy. Żyją tam, żeby już tam zostać na zawsze, być może.
Nie natrafiłem w tamtej okolicy na żaden ślad po Tasurinczim, zielarzu, ani po jego krewnych, ani po wędrujących ludziach. „Niepotrzebnie żeś się nawędrował”, pomyślałem. Niespokojny byłem, czując wokół obecność tylu wirakoczów. A jeśli natknę się na któregoś z nich, co wtedy? Ukryłem się więc, by z nastaniem zmroku oddalić się od Tikompinia. Wdrapałem się na drzewo i schowany pośród gałęzi podglądałem ich. Na obu brzegach rzeki wygrzebywali ziemię i żwir, rękoma, palami i motykami. I przepuszczali je przez wielkie sita, tak jak przesypuje się maniok na masato. I mielili kamyki na tacach. Niektórzy z nich zapuszczali się w las na polowanie i słychać było wystrzały. Drzewa drżały od huku i ptaki podrywały się z wrzaskiem. Jeśli będą robić wciąż tyle hałasu, to niebawem w tamtych okolicach nie będzie ani jednego zwierzęcia. Odejdą tak jak Tasurinczi, zielarz. Kiedy noc zapadła, zszedłem z drzewa i szybko się oddaliłem. Kiedy znalazłem się już daleko, zrobiłem szałasik z liści ungurabi i zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, ujrzałem jednego z synów zielarza. „Co tutaj robisz?” – zapytałem go. „Czekam, aż się obudzisz”, odpowiedział. Szedł moim tropem od wczoraj, kiedy zauważył mnie na ścieżce, gdy zbliżałem się do rzeki, gdzie przebywają wirakocze. Jego rodzina przeniosła się o trzy księżyce drogi stąd, w górę strumienia spływającego do Tikompinii. Wędrowaliśmy powoli, żeby nie natrafić na obcych. Las w tamtym miejscu trudny jest do przejścia. Nie ma żadnej ścieżki. Drzewa rosną jedno przy drugim, okręcają się wokół siebie, walczą ze sobą. Ręce bolą od machania maczetą i wycinania gałęzi i krzewów, które natychmiast zamykają się, jakby mówiąc: „Tędy nie przejdziesz”. Wszędzie błoto. Brnęliśmy i co chwila staczaliśmy się po śliskich od deszczu stokach. Zaśmiewaliśmy się, widząc, jak jesteśmy obłoceni i podrapani. Doszliśmy w końcu. A więc tutaj był Tasurinczi. „Jesteś tam?” „Ehej, tutaj jestem”. Jego żona rozłożyła maty. Zjedliśmy maniok i wypiliśmy masato.
„Tutaj na pewno wirakocze nie dojdą – tak głęboko się zaszyłeś”, powiedziałem mu. „Dojdą”, odpowiedział mi. „Może to potrwa trochę, ale i tutaj się pojawią. Musisz się tego nauczyć, Tasurinczi. Oni zawsze dochodzą tam, gdzie przebywamy. Tak było od początku. Ile razy musiałem odchodzić, bo oni się pojawiali? Zanim się jeszcze urodziłem, chyba. I tak będzie, gdy odejdę i wrócę, jeżeli moja dusza nie zostanie na jednym z tamtych światów. Zawsze odchodziliśmy, bo ktoś przychodził. W ilu miejscach żyłem? Któż to wie, ale dużo ich było. «Musimy poszukać tak trudno dostępnego miejsca, takiej gęstwiny, by nigdy nie mogli tam dqjść» mówiliśmy. «A nawet jeśli dojdą, to żeby odechciało im się zostać». A oni zawsze dochodzili i zawsze chcieli pozostać. To sprawdzone. Nie ma się co oszukiwać. Przyjdą, a ja odejdę. To źle? Raczej dobrze. Bo takie jest chyba nasze przeznaczenie, Tasurinczi. Czyż nie jesteśmy wędrującymi ludźmi? Wobec tego musimy być chyba wdzięczni Mashkom i punarunom. I wirakoczom też. Zajmują miejsca, w których żyjemy? Zmuszają nas do wypełniania naszych obowiązków. Bez nich zgnuśnielibyśmy. Słońce upadłoby, być może. Świat byłby ciemnością; ziemia należałaby do Kashiriego. Nie byłoby ludzi, tylko okrutne zimno”.
Tasurinczi, zielarz, gada jak gawędziarz.
Najgorszym czasem był czas wykrwawiania drzew, według niego. On sam tego nie przeżył, ale jego ojciec przeżył i jego matki. I tylu historii się nasłuchał, że jakby sam to przeżył. „Tylu, że czasami wydaje mi się, że też raniłem drzewa, żeby wyciągnąć z nich sok, i że mnie też schwytano jak kapibarę, by zabrać do obozowiska”. Kiedy takie rzeczy się dzieją, to już nie znikają. Zostają w jednym z czterech światów i seripigari może im się przyjrzeć w zamroczeniu. A ci, którzy zdołają im się przyjrzeć, wracają pewnie rozdygotani i zęby im szczękają z obrzydzenia. Strach był tak wielki i tak wielki był zamęt, że znikło zaufanie. Nikt nikomu nie wierzył, synowie posądzali ojców, że ci na nich polują, a ojcowie podejrzewali, że synowie, korzystając z chwili nieuwagi, rzucą się na nich, zwiążą i związanych zaniosą do obozowisk. „Nie potrzebowali magii, żeby wykradać potrzebnych im ludzi. Wyłącznie sprytem dostali to, co chcieli. Wirakocze mają widać swoją mądrość”, mówi Tasurinczi z podziwem.
Читать дальше