Płynęliśmy zdani na łaskę i niełaskę wody. Okrutnie mi było zimno, trząsłem się cały, zęby mi szczękały. „Gdzie też podziewa się papużka?” – myślałem. Kajman, nie ruszając ani ogonem, ani łapami, dał się nieść rzece. Powoli jaśniało. Muliste wody, trupy zwierząt, resztki dachów, chat, gałęzi i czółen. Od czasu do czasu ciała ludzi na wpół zżarte przez piranie i inne wodne drapieżniki. I chmary komarów, i pająki wodne pełzające po mnie. Czułem, jak mnie kąsają. Byłem bardzo głodny i, być może, mógłbym sięgnąć ręką po jedną ze zdechłych ryb spływających rzeką, ale jeśli zwrócę tym na siebie uwagę kajmana? Piłem więc tylko, żeby zaspokoić pragnienie, nie musiałem się wcale ruszać, wystarczyło, że otwierałem usta. A deszcz napełniał mi je świeżutką wodą.
I wtedy na mym ramieniu usiadł ptaszek. Po czerwono-żółtym czubku, po piórach i złoconej piersi sądząc, mógł to być kirigueti. Ale równie dobrze mógł to być jakiś diabełek kamagarini albo i saankarite. Bo któż to widział, żeby ptaszki gadały? „Jesteś w sytuacji nie do pozazdroszczenia”, zabrzmiał jego piskliwy głosik. „Puścisz się, kajman cię zauważy. Jego zezujące oczy daleko sięgają. Trzepnie cię ogonem, ogłupi, za brzuch złapie, kłapnie i zje. Do ostatniej kosteczki, do włoska ostatniego cię połknie, bo i jemu doskwiera głód. I co? Przez całe życie będziesz się tak trzymał tego kajmana?”
„Wiem aż za dobrze, w co się wplątałem, więc daruj sobie”, odpowiedziałem mu. „Mógłbyś raczej posłużyć mi jakąś radą. Co mam zrobić, żeby wydostać się z wody?”
„Pofruń”, zapiskał, potrząsając swym czerwono-żółtym czubkiem. „Innej możliwości nie ma, Tasurinczi. Tak jak twoja papużka przy stromym brzegu albo jak ja teraz”. Podskoczył i zataczając w powietrzu kręgi, odleciał.
Tak łatwo jest latać? Seripigariowie i maczikanariowie, gdy się zamroczą, latają. Ale oni posiadają wiedzę; wspomagają ich wywary, bożkowie i diabliki. A ja? Co ja mam? Co mi opowiedzą inni i co sam opowiadam, to wszystko. A to, jak przypuszczam, chyba jeszcze nikomu nie pomogło we fruwaniu. I przeklinałem diabełka kamagariniego przebranego za kirigueti, kiedy poczułem, że coś drapie mnie w stopę.
Na ogonie kajmana siadła sobie czapla. Zobaczyłem jej długie, różowawe nogi i zobaczyłem jej krzywy dziób. Grzebała w moich stopach, szukając w nich robaków albo może i biorąc moje nogi za pożywienie. Też jej głód doskwierał, nie ma co. Mimo że cały byłem w strachu, śmiech zaczął mnie ogarniać. I nie mogłem się powstrzymać. Zacząłem się śmiać. I śmiałem się, tak jak wy teraz się śmiejecie. Skręcając się i wijąc ze śmiechu. Tak jak ty, Tasurinczi. I kajman, oczywiście, się obudził. Od razu zrozumiał, że na jego plecach dzieją się dziwne rzeczy, których ani widzieć, ani pojąć nie był w stanie. Otworzył paszczę, ryknął, wściekle ogonem machnął, a ja, nie wiedząc nawet, co czynię, już trzymałem się czapli. Jak małpeczka małpy, jak niemowlę karmiącej je matki. Przerażona uderzeniami ogona czapla usiłowała wzbić się w powietrze, by uciec. A że nie mogła, bo trzymałem się jej mocno, więc strasznie wrzeszczała. Kajman, coraz bardziej przestraszony jej wrzaskami, ryczał wniebogłosy, a i ja wrzeszczałem. Cała nasza trójka wrzeszczała, chyba. Darliśmy się ile sił.
I nagle zobaczyłem, jak oddalają się ode mnie, zostając w dole: kajman, rzeka, błoto. Silny wiatr ledwie pozwalał mi oddychać. Byłem w górze. Unosiłem się w powietrzu. Tasurinczi, gawędziarz, odlatywał. Czapla leciała, a ja leciałem z nią, trzymając się mocno jej szyi, oplótłszy nogami jej nogi. W dole widać było ziemię o świcie. Wszędzie błyszczała woda. Te ciemne plamki to pewnie były drzewa; a te żmije to rzeki. Zimno było strasznie. Opuściliśmy ziemię? To znaczy, że znajdowaliśmy się w Menkoripatsa, w krainie chmur. Ale nie było rzeki. Gdzie się podziała Manaironczaari, rzeka o wodach z bawełny? Leciałem? Naprawdę leciałem? Czapla musiała chyba urosnąć, żeby mnie utrzymać. Albo może ja skurczyłem się do rozmiarów myszki. Któż może wiedzieć, jak to było. Czapla leciała spokojnie, machając skrzydłami i szybując na wietrze. Mój ciężar może jej nawet nie przeszkadzał. Zamknąłem oczy, żeby nie widzieć, jak daleko pod nami została ziemia. Jak nisko, jak głęboko w dole. Może nawet i smutno mi się zrobiło, jakby mi jej żal było. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem białe, zaróżowione na brzegach skrzydła czapli, uderzające miarowo w powietrzu. Ciepło jej piór chroniło mnie przed chłodem. Czapla czasem coś zabulgotała, wyciągając szyję, unosząc dziób, jakby gadała sama ze sobą. A więc to jest kraina Menkoripatsa. Do tej krainy wzlatywali seripigariowie podczas swoich zamroczeń; to tutaj, pośród chmur, radzili z bożkami saankarite, jak zapobiec szkodom wyrządzanym przez złe duchy i ich knowaniom. Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałem tam zobaczyć takiego seripigariego unoszącego się w powietrzu. „Pomóż mi, wyciągnij mnie z tarapatów, Tasurinczi”, powiedziałbym mu. Bo, prawdę mówiąc, czy tam, w górze, lecąc między chmurami, nie byłem w większych tarapatach niż siedząc okrakiem na kajmanie?
Ile czasu leciałem, trzymając się czapli? Któż to może wiedzieć. I co teraz, Tasurinczi? Długo nie wytrzymasz. Ręce i nogi już ci ścierpły. Puścisz się, twoje ciało w powietrzu zacznie się rozpływać i kiedy dotrze na ziemię, będziesz już wodą. Przestało padać. Słońce zaczynało się podnosić. Dodało mi to sił. Śmiało, Tasurinczi! Zacząłem czaplę kopać, szarpać, bić, nawet ją ugryzłem, żeby zmusić do zniżenia lotu. Czapla nic z tego nie rozumiała. Przestraszona już nie burczała; zaczęła krzyczeć, walić dziobem na lewo i prawo, kręcić się, o tak, o tak, żeby mnie zrzucić. I niewiele brakowało, a parę razy bym się puścił. I nagle zdałem sobie sprawę, że kiedy ściskam ją za skrzydła, opadamy gwałtownie, jakby potykała się w powietrzu. Być może to mnie uratowało. Resztką sił owinąłem się nogami wokół jednego ze skrzydeł i unieruchomiłem je. Nie mogła już prawie nim machać. Dalej, Tasurinczi! I wtedy stało się to, co sobie zamyśliłem. Bijąc tylko wolnym skrzydłem, choćby nie wiem jak szybko, już nie leciała tak jak przedtem. Zmęczyła się, zaczęła zniżać się ku ziemi. Coraz niżej i niżej, krzycząc i krzycząc; może nawet i zrozpaczona. Za to ja cały szczęśliwy. Ziemia była już bliziutko, bliziutko. Ale masz szczęście, Tasurinczi. Wreszcie już jest. Kiedy musnęły mnie korony drzew, puściłem się. Spadając, spadając, patrzyłem na czaplę. Gadając, trzepocząc ponownie skrzydłami, unosiła się szczęśliwa. Spadałem, uderzając się boleśnie, kalecząc co chwila. Obijałem się o gałęzie, łamałem je, zdzierałem korę z pni, czując, że sam także łamię się i rozpadam. Próbowałem przytrzymać się rękami i nogami. „Och, gdyby tak mieć ogon, żeby móc chwytać się wszystkiego -szczęściary z tych małp”, myślałem. Może liście i gałęzie, liany, pnącza i pajęczyny wyłapią mnie, gdy będę spadał. Kiedy trzasnąłem o ziemię, nie zabiłem się, chyba. Wielka to radość poczuć ziemię pod sobą. Była miękka, cieplutka. I wilgotna. Ehej, jestem tutaj, dotarłem. To jest mój świat. To jest mój dom. To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała – życie tutaj, nie w wodzie, nie w powietrzu, ale na tej ziemi.
Kiedy otworzyłem oczy, przy mnie był Tasurinczi seripigari, przyglądał mi się. „Twoja papużka długo na ciebie czekała”, powiedział. I rzeczywiście, papużka też tam była i chrypiała. „A skąd wiesz, że to moja papużka?” – drwić zacząłem. „Papug w lesie zatrzęsienie”. „Ale tylko ta jest podobna do ciebie”, odpowiedział. Tak, to była moja papużka. Paplała radośnie, szczęśliwa, że mnie widzi. „Spałeś, sam nie wiem, ile księżyców”, powiedział mi seripigari.
Читать дальше