Prawda, że choćby żyli wśród plemion w najprymitywniejszych nawet warunkach, zawsze do dyspozycji mieli chroniącą ich infrastrukturę: samoloty, krótkofalówki, lekarzy i lekarstwa. Ale mimo to cechowało ich głęboko ugruntowane przeświadczenie co do słuszności ich misji i rzadko spotykane umiejętności przystosowawcze. Spotykani przez nas lingwiści osiadli wśród poszczególnych plemion, poza tym, że w odróżnieniu od swych półnagich gospodarzy byli ubrani, wiedli niemal ten sam tryb życia: mieszkali w identycznych chatach lub prawie pod gołym niebem, okryci pamacari, dzieląc skromną dietę i znosząc spartańskie warunki tubylców. Cechowało ich wszystkich również jakieś szczególne nastawienie do wielkiej przygody – do siły przyciągania, jaką ma wszelka krańcowość -tak często obecne w północnoamerykańskiej mentalności i będące wspólnym mianownikiem dla ludzi przeróżnej kondycji i zawodów. Schneilowie byli młodzi, rozpoczynali swe życie małżeńskie, a w trakcie tej rozmowy dali nam do zrozumienia, że swego przyjazdu do Amazonii nie uważają za coś przejściowego, lecz za ważne, długotrwałe zobowiązanie.
To, co opowiedzieli nam o Macziguengach, nie dawało mi spokoju przez całą naszą podróż po górnym Marańonie. Była to sprawa, o której chciałem porozmawiać z Saulem; musiałem usłyszeć, co sądzi, jakie ma uwagi co do spostrzeżeń Schneilów. A poza tym sprawiłbym mu niespodziankę. Bo na pamięć nauczyłem się tekstu tamtej pieśni i wyrecytowałbym mu ją w języku Macziguengów. Już wyobrażałem sobie jego osłupienie i serdeczny rechot…
Odwiedzane przez nas plemiona znad górnego Marańonu i Moronacocha znacznie różniły się od plemion znad Urubamby i Madre de Dios. Aguarunowie utrzymywali kontakty z resztą Peru, a w niektórych z ich osad już na pierwszy rzut oka widoczne były skutki procesu metysażu. Shaprowie znajdowali się w większej izolacji, a do niedawna – przede wszystkim dlatego, że pomniejszali głowy – cieszyli się sławą porywczych, ale nie dostrzegano w nich żadnego z owych symptomów przygnębienia, moralnej zapaści, jakie przekazali nam Schneilowie w swym opisie Macziguengów.
Gdy ponownie znaleźliśmy się w Yarinacocha, przed powrotem do Limy, ostatnią noc spędziliśmy z lingwistami. Było to spotkanie robocze, na którym pytano Matosa Mara i Juana Comasa o ich wrażenia z podróży. Po zebraniu zapytałem Edwina Schneila, czy moglibyśmy jeszcze porozmawiać. Zaprowadził mnie do swego domu. Jego żona zaparzyła herbaty. Mieszkali na skraju osady, tam gdzie kończył się Instytut, a zaczynała selwa. Jednostajne, harmonijne, miarowe cykanie owadów dochodzące zewsząd, stanowiło tło muzyczne dla naszej długiej rozmowy, w której co jakiś czas brała również udział pani Schneil. To ona opowiedziała mi o kosmogonii rzecznej Macziguengów, gdzie Droga Mleczna była rzeką Meshiareni, którą spływali na ziemię wszyscy bogowie i całe rzesze bożków z ich licznego panteonu, a wpływały do raju dusze zmarłych. Zapytałem, czy mają zdjęcia tych rodzin, z którymi mieszkali. Powiedzieli, że nie. Ale zademonstrowali mi wiele przedmiotów używanych przez Macziguengów. Bębenki i bębny z małpiej skóry, fujarki z trzciny i rodzaj piszczałki z lianowych rureczek, powiązanych od największej do najmniejszej roślinnymi włóknami, która po przyłożeniu do dolnej wargi i dmuchnięciu dawała bogatą skalę dźwięków od skrajnie wysokich po bardzo niskie. Przetaki służące do przesiewania manioku na masato splecione niczym koszyki z trzcinowych liści pociętych w paseczki. Naszyjniki i grzechotki z ziarenek, zębów i kości. Bransolety na ręce i nogi. Wieńce z piór różnych papug, ar, tukanów i amazonek, przypinanych do drewnianych obręczy. Łuki, kamienne groty strzał i rożki, w których przechowywano zarówno kurarę do zatruwania strzał, jak i farby do tatuażu. Schneilowie skopiowali na kartkach wzory malowane przez Macziguengów na twarzach i ciałach. Figury geometryczne, niektóre bardzo proste, inne wijące się niczym zagmatwane labirynty; wyjaśnili mi, że ich kształt zależy od okoliczności i kondycji danej osoby. Miały przyciągać szczęście i oddalać nieszczęścia. Te przysługiwały kawalerom, te żonatym, te malowano przed wyjściem na łowy, co zaś do pozostałych, to nie mieli jeszcze wyrobionego zdania. Symbolika Macziguengów była nader subtelna. Jedną z figur – dwie skrzyżowane kreski w półkolu – malowali sobie przypuszczalnie ci, którzy mieli umrzeć.
Dopiero pod koniec naszego spotkania, gdy czekałem już tylko na odpowiednią chwilę, by pożegnać się moimi gospodarzami, nagle i zupełnie przypadkowo wypłynął temat, który z perspektywy czasu nie tylko zepchnął na plan dalszy wszystkie poruszane tamtej nocy sprawy, ale i prawdopodobnie przyczynił się do tego, że mój pobyt we Florencji poświęcam nie Dantemu, Machiavellemu i sztuce renesansowej, ale próbom powiązania wszystkich wspomnień i fantazji dotyczących całej tej historii. Nie wiem, jak się pojawił. Zadawałem mnóstwo pytań i część pewnie dotyczyła czarowników i znachorów u Macziguengów (istniały wśród nich dwie grupy szamanów: dobrzy – seripigariowie i źli – maczikanariowie). Może właśnie to przesądziło o dalszym biegu rozmowy. A może, gdy zapytałem o mity, legendy, opowieści, jakie przypuszczalnie zebrali w trakcie swych podróży, nagle nastąpiło to skojarzenie. Ich wiedza o praktykach szamańskich seripigarich i maczikanarich była znikoma i ograniczała się do informacji, że i jedni, i drudzy, tak jak szamani w innych plemionach, używają tytoniu, ayahuaski i innych roślin halucynogennych – kory kobuiniri na przykład – w trakcie swych seansów, nazywanych przez nich zamroczeniem, tak jak – ni mniej, ni więcej – najzwyklejsze pijaństwo masato. Macziguengowie, sami z siebie bardzo rozmowni, byli wspaniałymi informatorami, ale Schneilowie nie obstawali zbytnio przy temacie czarowników, nie chcąc od swych rozmówców wyciągać niczego na siłę.
– No a poza seripigarimi i maczikanarimi jest między nimi taka dziwna postać, ni to znachor, ni to kapłan – wtrąciła nagle pani Schneil. I niepewna własnego zdania, zwróciła się ku mężowi. – A może jest po trosze i jednym, i drugim, nieprawdaż, Edwinie?
– Myślisz o…? – odparł pan Schneil i zawahał się. Wydał z siebie mocny, długi, gardłowy, szeleszczący dźwięk. Zamilkł na chwilę, zastanawiając się. – Jak to przetłumaczyć?
Ona wpółprzymknęła oczy i przygryzła zgięty w stawie palec. Miała jasne włosy, bardzo niebieskie oczy, wąziutkie usta i dziecięcy uśmiech.
– Może rozmówca. Albo raczej gawędziarz – powiedziała w końcu. I wydała te same dźwięki: szorstkie, syczące, długie.
– Tak – uśmiechnął się mąż. – Sądzę, że to najodpowiedniejsze słowo. Gawędziarz.
Nigdy żadnego nie spotkali. Przewrażliwieni na punkcie taktowności – stąd ich obawy, by nie rozdrażnić rozmówców -nigdy nie poprosili swych gospodarzy o jakiekolwiek wyjaśnienie funkcji, jakie pełnił wśród Macziguengów, ani o sprecyzowanie, czy chodzi o jednego, czy o wielu lub nawet, choć tę hipotezę raczej gotowi byli odrzucić, czy chodzi nie o konkretnego, współcześnie żyjącego człowieka, ale o istotę baśniową, jak Kientibakori, pana wszystkich demonów i twórcy wszystkiego, co trujące i niejadalne. Całkowicie byli pewni tylko tego, że słowo „gawędziarz” wymawiane było przez wszystkich Macziguengów z oznakami niezwykłego szacunku, jak również tego, że za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał je w obecności Schneilów, pozostali natychmiast zmieniali temat. Nie sądzili jednak, by rzecz dotyczyła tabu. Stwierdzili bowiem, że owo słówko wymykało się Macziguengom bardzo często, co oznaczałoby, że gawędziarz jest nieustannie obecny w ich myślach. Był przywódcą czy nauczycielem całej wspólnoty? Nie, nie posiadał, jak się wydaje, żadnej szczególnej władzy nad tym tak rozproszonym, porozrzucanym archipelagiem, jakim jest społeczność Macziguengów. Zresztą nie istniała u nich żadna władza. Co do tego Schneilowie nie żywili najmniejszej wątpliwości. Mieli tylko narzuconych im przez wirakoczów, kacyków – kuraków – jak w małych skupiskach Koribeni i Chirumbia, założonych przez dominikanów, czy też w okresie hacjend czy gospodarstw kauczukowych, kiedy ich właściciele wyznaczali jednego z członków plemienia na przywódcę dla lepszej kontroli nad resztą. Być może gawędziarz spełniał jakąś rolę wodza duchowego, być może odprawiał praktyki religijne. Ale z wyłapywanych to tu, to tam aluzji, z zasłyszanego u kogoś pojedynczego zdania i z repliki innej osoby wynikało, że podstawowa funkcja gawędziarza sprowadza się do tego, co wpisane jest w jego nazwę: do mówienia.
Читать дальше