– Hm, chcesz się tu przenieść i pomóc mi w pakowaniu? – zapytała, chociaż wyraźnie nie było to pytanie. – Masz, zapakuj coś. – Popchnęła w moim kierunku stos białego papieru i wróciła do swojego zajęcia. Z dodatkowych głośników przy jej komputerze dudniła Jewel.
Cięcie, ustawienie, zawinięcie, taśma, Emily i ja pracowałyśmy bez przerwy przez cały ranek, przerywając tylko po to, żeby dzwonić na dół, do biura posłańców, za każdym razem, gdy przygotowałyśmy dwadzieścia pięć pudełek. Mieli je przechować do chwili, kiedy dostaną od nas zielone światło, żeby rozwozić je po całym Manhattanie w połowie grudnia. Podczas moich dwóch pierwszych dni skończyłyśmy z wszystkimi butelkami do wysłania poza miasto i te stały w stosach w Szafie, czekając na zabranie przez DHL. Biorąc pod uwagę, że każda z nich miała zostać wysłana jako przesyłka priorytetowa, która dotrze na miejsce przeznaczenia o najwcześniejszej możliwej godzinie zaraz następnego dnia rano, nie byłam pewna, po co ten pośpiech – szczególnie że mieliśmy dopiero koniec listopada – ale już się nauczyłam, że lepiej nie zadawać pytań. Jakieś sto pięćdziesiąt butelek Fed Ex miał rozesłać po całym świecie. Butelki Priestly jechały do Paryża, Cannes, Bordeaux, Mediolanu, Rzymu, Florencji, Barcelony, Genewy, Brugii, Sztokholmu, Amsterdamu i Londynu. Dziesiątki do Londynu! Fed Ex miał wysłać je odrzutowcem do Pekinu i Hongkongu, do Kapsztadu i Tel Awiwu oraz Dubaju (Dubaju!). Za zdrowie Mirandy Priestly wypiją w Los Angeles, Honolulu, Nowym Orleanie, Charlestonie, Houston, Bridgehampton i Nuntucket. I to wszystko, zanim cokolwiek zostało rozesłane po Nowym Jorku – mieście, które gromadziło wszystkich przyjaciół Mirandy, lekarzy, służące, fryzjerki, nianie, stylistów, wizażystów, psychiatrów, instruktorów jogi, osobistych trenerów, kierowców i osoby asystujące przy zakupach. Oczywiście tu także można było znaleźć największą liczbę ludzi związanych z modą: projektanci, modele, aktorzy, redaktorzy, reklamodawcy, pracownicy działów personalnych i rozmaici spece od stylizacji mieli otrzymać butelki właściwe dla ich miejsca w hierarchii, dostarczone czule przez posłańca z Elias – Clark.
– Jak myślisz, ile to wszystko kosztuje? – zapytałam Emily, tnąc milionowy, jak mi się zdawało, kawałek grubego, białego papieru.
– Powiedziałam ci, zamówiłam alkohol za dwadzieścia pięć tysięcy.
– Nie, nie, jak myślisz, ile kosztuje to wszystko razem? To znaczy ekspresowe rozesłanie wszystkich tych paczek po całym świecie, bo wiesz, założę się, że w niektórych przypadkach koszty wysyłki są większe niż wartość samej butelki, szczególnie jeżeli to ktoś z listy nieważnych.
Wyglądała na zaintrygowaną. Pierwszy raz zauważyłam, żeby patrzyła na mnie z wyrazem twarzy innym niż obrzydzenie, irytacja czy obojętność.
– Cóż, zobaczmy. Jeżeli uznamy, że wszystkie krajowe przesyłki Fed Exem mieszczą się w granicach dwudziestu dolarów, a wszystkie międzynarodowe to jakieś sześćdziesiąt dolarów, to mamy dziewięć tysięcy dolarów za Fed Ex. Chyba gdzieś słyszałam, że posłańcy liczą jedenaście dolców za paczkę, więc wysłanie dwustu pięćdziesięciu takich przesyłek to będzie dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt dolarów. A jeżeli chodzi o nasz czas, no to skoro cały tydzień zajmuje nam zapakowanie wszystkiego, to po dodaniu mamy obie nasze pensje za dwa tygodnie, co daje kolejne cztery tysiące…
W tym momencie wzdrygnęłam się wewnętrznie, zdając sobie sprawę, że nasze dwie pensje za cały tydzień pracy były, jak na razie, najmniej znaczącym wydatkiem.
– No to dochodzimy w sumie gdzieś tak do kwoty X. Szaleństwo, co? Ale jaki mamy wybór? W końcu to Miranda Priestly, sama rozumiesz.
Około pierwszej Emily oznajmiła, że jest głodna i idzie na dół na lunch z kilkoma dziewczynami z dodatków. Założyłam, że chodziło jej o zabranie lunchu na górę, bo tak właśnie robiłyśmy przez cały tydzień, więc czekałam dziesięć minut, piętnaście minut, dwadzieścia, ale nie pojawiła się ponownie z jedzeniem. Od czasu gdy zaczęłam pracę, żadna z nas właściwie nie jadła w Jadalni, na wypadek, gdyby dzwoniła Miranda, ale to było śmieszne. Nadeszła druga, a potem druga trzydzieści i trzecia i mogłam myśleć tylko o tym, jaka jestem głodna. Próbowałam zadzwonić na komórkę Emily, ale od razu włączała się poczta głosowa. Czy możliwe, żeby umarła w Jadalni? Ciekawe. Udławiła się samą sałatą albo padła po wychyleniu porcji smoothie? Myślałam, czy nie poprosić kogoś o przyniesienie czegoś, ale wydawało mi się, że proszenie jakiegoś kompletnie obcego człowieka o podrzucenie mi lunchu będzie wyglądać na fochy. W końcu to ja miałam dostarczać lunch: No tak, kochanie, jestem zbyt ważną osobą, żeby opuścić moje stanowisko z pakowaniem prezentów, więc zastanawiałam się, czy nie mogłabyś mi podrzucić rogalika z indykiem i serem brie? Cudownie. Po prostu nie mogłam tego zrobić. Gdy nadeszła czwarta i wciąż nie było śladu Emily ani żadnych telefonów od Mirandy, dopuściłam się niewyobrażalnego: zostawiłam biuro bez opieki.
Po szybkim zerknięciu na korytarz i upewnieniu się, że Emily nie ma w zasięgu wzroku, dosłownie pobiegłam do recepcji i przycisnęłam guzik ze dwadzieścia razy. Sophy, wspaniała recepcjonistka, Azjatka, uniosła brwi i odwróciła wzrok. Nie byłam pewna, czy to moje zniecierpliwienie, czy fakt, że wiedziała o pozostawieniu przeze mnie opuszczonego biura Mirandy sprawił, iż spojrzała na mnie w ten sposób. Nie było czasu, żeby to sprawdzać. Winda w końcu się pojawiła i zdołałam wpaść do środka, mimo że szyderczo uśmiechnięty, chudy jak nałogowy heroinista facet z włosami ułożonymi w kolce, ubrany w cytrynowozielone pumy, naciskał „zamknij drzwi”. Nikt się nie odsunął, żeby zrobić mi miejsce, chociaż mieli gdzie. Normalnie dostałabym szału, ale teraz jedyne, na czym byłam w stanie się skoncentrować, to zdobycie jedzenia i dotarcie z powrotem, najszybciej jak się da.
Wejście do Jadalni, całej w szkle i granicie, blokowała grupa Klakierów w trakcie ćwiczeń, wszyscy pochylali się i szeptali, mierząc wzrokiem każdą grupę ludzi wychodzących z windy. Przyjaciele pracowników Elias, natychmiast przypomniałam sobie opis takich grup autorstwa Emily, dzięki ich nieukrywanemu podnieceniu, że stoją w środku tego wszystkiego, nie sposób było ich z nikim pomylić. Lily też błagała, żebym zabrała ją do Jadalni, bo niemal w każdej wychodzącej na Manhattanie gazecie i czasopiśmie opisywano ją z powodu niesamowitego wyboru i klasy jedzenia – nie wspominając już o stadach wspaniałych ludzi – ale jeszcze nie byłam na to gotowa. Poza tym, zgodnie ze skomplikowanym harmonogramem wysiadywania w biurze, który jak na razie codziennie negocjowałyśmy z Emily, nie miałam jeszcze okazji spędzić tam więcej niż dwie i pół minuty, których wymagało wybranie jedzenia i zapłacenie za nie, i nie byłam pewna, czy kiedykolwiek taka okazja mi się trafi.
Przepchnęłam się między dziewczynami i czułam, że odwracają się, żeby sprawdzić, czy jestem kimś ważnym. Nie. Sprawnie i celowo omijając przeszkody, zostawiłam za sobą wspaniałe żeberka jagnięce oraz cielęcinę w marsali w dziale dań mięsnych i z wielkim wysiłkiem woli przemknęłam obok specjalnej pizzy z suszonymi pomidorami i kozim serem (znajdującej się na wygnaniu, na stoliku na uboczu, w miejscu, które wszyscy czule nazywali „Kącikiem węglowodanów”). Już nie tak łatwo było ominąć główną atrakcję Jadalni, bar sałatkowy (znany też jako „Zielenina”, jak w zdaniu „Spotkamy się przy Zieleninie”), długi jak pas startowy na lotnisku i dostępny z czterech różnych stron, jednak horda pozwoliła mi przejść, gdy głośno zapewniłam, że nie poluję na ostatnie kawałki tofu. Kompletnie z tyłu, bezpośrednio za działem panini, który właściwie przypominał stoisko z przyborami do makijażu, znajdowało się samotne, opuszczone stanowisko z zupami. Opuszczone, ponieważ szef dziana zup był jedynym w całej Jadalni, który odmówił przygotowania choć jednej ze swoich propozycji w wersji niskotłuszczowej, odtłuszczonej, beztłuszczowej, niskosodowej czy niskowęglowodanowej. Zwyczajnie odmówił. W efekcie tylko do tego jednego stołu w całej sali nie stała kolejka i codziennie sprintem podążałam w jego stronę. Ponieważ wyglądało na to, że tylko ja jedna w całej firmie kupowałam zupę – a pracowałam tam zaledwie tydzień – kierownictwo okroiło jego menu do jednej samotnej zupy na dzień. Modliłam się o pomidorową z cheddarem. Zamiast tego nalał mi wielką chochlę nowoangielskiej zupy z małży, dumnie ogłaszając, że została przygotowana na tłustej śmietanie. Trzy osoby stojące przy Zieleninie odwróciły się, żeby popatrzeć. Ostatnią przeszkodą, którą musiałam pokonać, były tłumy zgromadzone przy Stole Szefa, gdzie przybyły na gościnne występy. Szef w nieskazitelnej bieli przygotowywał duże kawałki sashimi przeznaczone dla grupy wyglądającej na pełnych uwielbienia fanów. Odczytałam plakietkę z nazwiskiem na jego wykrochmalonym białym kołnierzyku: Nobu Matsuhisa. Zanotowałam w pamięci, żeby poszukać go, kiedy wrócę na górę, bo wyglądało na to, że jestem tu jedynym pracownikiem, który się do niego nie przymila. Co było gorsze, nie znać pana Matsuhisy czy Mirandy Priestly?
Читать дальше