Kiedy zastanawiałam się, czy Emily rzeczywiście wie, kim są wszyscy ci ludzie, właśnie się pojawiła. Próbowałam udawać, że nie czytałam tej listy, ale nie miała nic przeciw mojej lekturze.
– Wariactwo, prawda? To najbardziej obłędna kobieta wszech czasów! – zawołała entuzjastycznie, chwytając kartki ze swojego biurka i wpatrując się w nie z wyrazem twarzy, który można opisać wyłącznie jako żądzę. – Czy kiedykolwiek w życiu widziałaś bardziej niesamowite rzeczy? To zdecydowanie jedno z najlepszych przeżyć w tej pracy – otwieranie wszystkich jej prezentów. – Poczułam się zagubiona. My otwieramy jej prezenty? A czemu nie miałaby rozpakować ich sama? Zapytałam o to.
– Zwariowałaś? Mirandzie nie spodoba się dziewięćdziesiąt procent tych rzeczy. Niektóre są wręcz obraźliwe, nawet jej tego nie pokażę. Na przykład to – powiedziała, podnosząc niewielkie pudełko. Był to bezprzewodowy telefon Bang & Olufsen w ich firmowym, połyskliwym srebrnym kolorze, o opływowych liniach, umożliwiający wyraźny odbiór w zasięgu ponad trzech tysięcy kilometrów. Zaledwie klika tygodni wcześniej byłam w sklepie i patrzyłam, jak Alex ślini się nad ich zestawami stereo, więc wiedziałam, że telefon kosztuje ponad pięćset dolarów i potrafi wszystko oprócz prowadzenia rozmowy za właściciela. – Telefon? Wyobrażasz sobie, że ktoś miał czelność przysłać Mirandzie Priestly telefon? – Rzuciła go mnie. – Zatrzymaj go, jeżeli chcesz, nigdy w życiu nie dopuściłabym, żeby w ogóle go zobaczyła. Zirytowałaby się, że ktoś przysłał jej coś elektronicznego. – Wymówiła słowo „elektronicznego”, jakby stanowiło synonim do „pokryte wydzielinami ciała”.
Wetknęłam telefon pod biurko i starałam się ukryć uśmiech. Wszystko wydawało się zbyt idealne! Bezprzewodowy telefon znajdował się na liście rzeczy, których wciąż jeszcze potrzebowałam do nowego mieszkania (w moim pokoju było dodatkowe gniazdko) i właśnie dostałam za nic pięćset dolarów.
– A może – ciągnęła Emily, siadając po turecku na podłodze w gabinecie Mirandy – zajmijmy się pakowaniem tych butelek z winem jeszcze przez parę godzin, a potem będziesz mogła otworzyć prezenty, które przyszły dzisiaj. Są tam. – Wskazała za swoje biurko, na górkę składającą się z pudeł, toreb i koszyków w rozmaitych kolorach.
– No więc to są prezenty, które wysyłamy w imieniu Mirandy, zgadza się? – zapytałam, biorąc pudełko i zaczynając owijać je grubym białym papierem.
– Tak jest. Co roku ten sam układ. Ważni ludzie dostają butelki Dom. Zalicza się do nich kierownictwo Elias i znani projektanci, którzy nie są jej osobistymi przyjaciółmi. Jej prawnik i księgowy. Średnio ważni otrzymują Veuve i tu są prawie wszyscy – nauczyciele bliźniaczek, styliści fryzur, Jurij i tak dalej. Nieważni dostają butelkę Ruffino chianti, zwykle chodzi o ludzi z działów personalnych, którzy przysyłają drobne, niezobowiązujące prezenty, nie wybrane specjalnie dla niej. Każe nam wysyłać chianti do weterynarza, opiekunek do dzieci, ułatwiających życie Carze, ludzi, którzy pomagają jej w często odwiedzanych przez nią sklepach, i całej obsłudze letniego domu w Connecticut. W każdym razie zamawiam tego za jakieś dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na początku grudnia, Sherry – Lehman zapewnia dostawę i zwykle dobry tydzień trwa całe pakowanie. Całkiem niezły układ, bo Elias bierze rachunek na siebie.
– I pewnie kosztowałoby dwa razy tyle, gdyby Sherry – - Lehman to zapakował, co? – zastanawiałam się, wciąż usiłując przyswoić sobie hierarchiczne zasady wręczania prezentów.
– A co nas to, do cholery, obchodzi? – prychnęła. – Zaufaj mi, szybko się nauczysz, że koszt nie jest tu żadną kwestią. Chodzi tylko o to, że Mirandzie nie podoba się papier do pakowania, którego tam używają. W zeszłym roku dałam im ten biały, ale paczki nie wyglądały tak ładnie jak wtedy, gdy my to robimy. – Wyglądało na to, że jest z tego dumna.
Pakowałyśmy spokojnie aż do szóstej, Emily opowiadała mi przy tym, jak to wszystko funkcjonuje, a ja próbowałam zapamiętać to, co dotyczyło owego dziwnego i podniecającego świata. Kiedy opisywała mi dokładnie, jaką Miranda lubi kawę (duże latte i podwójny nierafinowany cukier), weszła zadyszana blondynka, niosąc wyplatany kosz rozmiarów dziecięcego wózka. Zawahała się tuż przed gabinetem Mirandy, z takim wyrazem twarzy, jakby pomyślała, że miękka szara wykładzina mogłaby się zmienić w lotne piaski pod jej szpilkami od Jimmy'ego Choo, gdyby ośmieliła się przekroczyć próg.
– Cześć, Em. Mam tu spódnice. Przepraszam, że to tak długo trwało, ale w tym dziwnym okresie między Świętem Dziękczynienia a Bożym Narodzeniem nikogo nie ma. W każdym razie mam nadzieję, że znajdziesz coś, co jej się spodoba. – Spojrzała w dół, na swój kosz pełen poskładanych spódnic.
Emily popatrzyła na nią z ledwie ukrywaną pogardą.
– Zostaw je na moim biurku. Zwrócę te, które nie będą się nadawać. Czyli, podejrzewam, większość, biorąc pod uwagę twój gust. – Ostatnie zdanie wygłosiła szeptem, jednak wystarczająco głośno, żebym je usłyszała.
Blondynka się zmieszała. Zdecydowanie nie należała do najjaśniejszych gwiazd na niebie, ale wydawała się raczej miła. Zaciekawiło mnie, czemu Emily tak otwarcie jej nienawidziła. Ale to i tak był długi dzień, z tym nieprzerwanym komentarzem i sprawami do załatwienia w całym mieście oraz setkami nazwisk i twarzy, które starałam się zapamiętać, więc nawet nie zapytałam.
Emily umieściła wielki wyplatany kosz na swoim biurku i zajrzała do niego, stojąc z rękoma na biodrach. Z tego, co mogłam zobaczyć z podłogi w gabinecie Mirandy, było tam jakieś dwadzieścia pięć różnych spódnic w niewiarygodnym wyborze materiałów, kolorów i rozmiarów. Czy ona naprawdę zupełnie nie określiła, czego chce? Naprawdę nie zadała sobie trudu, żeby poinformować Emily, czy będzie potrzebowała czegoś odpowiedniego na elegancki obiad, mecz mieszanego debla albo może czegoś do włożenia na kostium kąpielowy? Chciała coś z dżinsu czy może lepiej nadałby się szyfon? Jak właściwie przewidzieć, co mogłoby ją zadowolić?
Za chwilę miałam się tego dowiedzieć. Emily zaniosła wyplatany kosz do gabinetu Mirandy i ostrożnie, z czcią, umieściła go na pluszowym dywanie obok mnie. Usiadła i zaczęła je wyjmować, jedną po drugiej, i układać w okręgu wokół nas. Była tam piękna szydełkowa chusta w szokującym kolorze fuksji od Celinę, perłowoszara kopertówka od Calvina Kleina i czarna zamszowa z czarnymi paciorkami u dołu od samego de la Renty. Spódnice czerwone, ecru i lawendowe, niektóre koronkowe, inne kaszmirowe. Kilka wystarczająco długich, żeby wdzięcznie spłynąć wokół kostek, inne tak krótkie, że wyglądały bardziej jak topy. Podniosłam sięgające do połowy łydki brązowe, jedwabne cudo i przyłożyłam sobie do pasa, ale materiał zakrywał mi tylko jedną nogę. Następna ze stosu zwojami tiulu i szyfonu sięgała do podłogi i wyglądała tak, że najbardziej na miejscu wydawałaby się na przyjęciu ogrodowym w Charlestonie. Jedna z dżinsowych spódnic, fabryczne sprana, miała dołączony gigantyczny brązowy, skórzany pas, już owinięty wokół niej, a inną uszyto z chrzęszczącego srebrnego materiału, nałożonego na wierzch nieco mniej prześwitującej srebrnej podszewki. O co tu, do licha, chodziło?
– Rany, wygląda na to, że Miranda ma słabość do spódnic, co? – zauważyłam, zwyczajnie dlatego, że nie miałam do powiedzenia niczego lepszego.
– Właściwie to nie. Miranda ma lekką obsesję na punkcie apaszek. – Emily nie nawiązała ze mną kontaktu wzrokowego, zupełnie jakby właśnie wyznała, że ona sama ma opryszczkę. – To po prostu jedno z tych jej uroczych dziwactw, o których powinnaś wiedzieć.
Читать дальше