„Może on wie”, pomyślałem.
Starzec uniósł powieki, czerwone i gruzłowate jak u indyka. Palec – wyschnięty jak chrust, którego używa się na podpałkę – wynurzył się spod poncha i wskazał pałac rodziny Alvarado, jedyny pałac w tej kupie zastygłego błota, jaką jest wioska Oquedal. Jego barokowa fasada sprawia wrażenie, jakby pojawiła się tu przez pomyłkę, przypomina fragment dekoracji opustoszałego teatru. Ktoś przed wiekami uwierzył, że jest to kraina złota, a kiedy spostrzegł swój błąd, pałac, zaledwie ukończony, zaczął powoli wypełniać przeznaczenie ruiny.
Podążając za służącym, który zaopiekował się moim koniem, mijam szereg pomieszczeń; powinny mnie one prowadzić coraz bardziej w głąb domu, tymczasem znajduję się wciąż coraz bardziej na zewnątrz, z jednego dziedzińca przechodzę do drugiego, zupełnie jakby w tym pałacu wszystkie drzwi służyły tylko do wychodzenia, nigdy zaś do wchodzenia. Opowieść powinna stworzyć poczucie obcości miejsc, które widzę po raz pierwszy, a także miejsc, które pozostawiły mi w pamięci nie wspomnienia, lecz pustkę. Teraz żywe obrazy usiłują wypełnić tę pustkę, lecz przybierają jedynie barwę snów zapominanych w tej samej chwili, kiedy się pojawiają.
Na pierwszym z następujących po sobie dziedzińców rozwieszono dywany do trzepania (próbuję odszukać w pamięci wspomnienie kołyski ustawionej w okazałej siedzibie), drugi dziedziniec zarzucono workami ostnicy (staram się obudzić wspomnienie rolnego gospodarstwa z czasów wczesnego dzieciństwa), na trzecim dziedzińcu zaczynają się stajnie (czyżbym urodził się w jednym z boksów?). Powinno być już zupełnie widno, jednakże cień spowijający opowieść, nie zamierza ustąpić, nie przepuszcza informacji, które pozwoliłyby wyobraźni uzupełnić rysunek przedmiotów, nie przekazuje wypowiedzianych słów, przekazuje jedynie niewyraźne glosy, stłumione śpiewy.
Dopiero na trzecim dziedzińcu wrażenia zaczynają przybierać realne kształty. Najpierw są to zapachy, kuchenne aromaty, potem światło płomienia rozjaśnia pozbawione wieku twarze Indian zgromadzonych w obszernej kuchni Anaclety Higueras. Ich gładka skóra mogłaby należeć zarówno do starców, jak i do młodzieńców, może byli już starzy za czasów mojego ojca, a może są to synowie jego rówieśników, którzy patrzą teraz na jego syna, tak jak ich ojcowie patrzyli na niego, cudzoziemca, kiedy pojawił się któregoś poranka na swoim koniu, ze strzelbą u boku.
Od tła sczerniałego paleniska i płomieni odrywa się wysoka sylwetka kobiety okrytej kocem w pasy koloru ochry i różu. Anacleta Higueras szykuje mi talerz pikantnych pulpetów. – Jedz, synu, wędrowałeś szesnaście lat, aby odnaleźć drogę do domu – mówi, a ja zastanawiam się, czy „syn” jest słowem, którym kobieta w jej wieku zawsze zwraca się do młodego chłopca, czy może naprawdę znaczy to, co to słowo oznacza. Wargi palą mnie od ostrych przypraw, które Anacleta dodała do swojej potrawy, jakby ten smak miał zawierać w sobie wszystkie najbardziej esencjonalne smaki, nie potrafię ich rozróżnić ani nazwać, a one mieszają się teraz na moim podniebieniu niczym języki ognia. Przypominam sobie wszystkie smaki, jakich kiedykolwiek zakosztowałem, staram się rozpoznać ten złożony smak i osiągam wrażenie odmienne, choć może równoznaczne ze smakiem niemowlęcego mleka, owym pierwszym smakiem, który zawiera w sobie wszystkie inne smaki.
Patrzę na twarz Anaclety, na jej piękną indiańską twarz. Wiek zaledwie ją zaokrąglił, lecz nie wyrył na niej ani jednej zmarszczki, patrzę na okazale ciało owinięte w koce i zastanawiam się, czy właśnie tej niegdyś wysokiej piersi, teraz opadniętej, chwytałem się w dzieciństwie.
– A więc znałaś mojego ojca, Anacleto?
– Byłoby lepiej, gdybym go nie znała. Nacho. Dzień, w którym postawił tu stopę, nie był dobrym dniem dla Oquedal…
– Dlaczego, Anacleto?
– Indianie zaznali od niego tylko zła, a także i biali nie zaznali od niego dobra… Potem zniknął… Lecz dzień, w którym wyjechał z Oquedal, też nie był dobrym dniem…
Oczy wszystkich Indian utkwione są we mnie, podobne do oczu dzieci, spoglądają na wieczną teraźniejszość bez pobłażania.
Amaranta jest córką Anaclety Higueras. Ma podłużne, skośne oczy, cienki, napięty nos, wąskie, wygięte usta. Ja mam takie same oczy, ten sam nos, jednakowe usta. – Prawda, że jesteśmy do siebie podobni, ja i Amaranta? – pytam Anacletę.
– Wszyscy urodzeni w Oquedal są do siebie podobni. Można pomylić twarze Indian i białych. Nasza wioska leży na odludziu w górach, liczy sobie niewiele rodzin. Od wieków żenimy się tylko pomiędzy sobą.
– Mój ojciec nie pochodził stąd…
– Właśnie. Skoro nie lubimy obcych, to mamy swoje powody.
Usta Indian rozchylają się w powolnym westchnieniu, usta o rzadkich zębach pozbawionych dziąseł, zębach spróchniałych i nadgniłych jak u szkieletów.
Przechodząc przez drugi dziedziniec dostrzegłem pewien portret, oliwkową fotografię młodzieńca w otoczeniu girlandy kwiatów, oświetloną oliwną lampką. – Ten zmarły z portretu też wygląda na krewnego… – mówię do Anaclety.
– To Faustino Higueras, niech Bóg przyjmie go pomiędzy swoje archanioły! – mówi Anacleta, a wśród Indian rozlega się szmer modłów.
– Czy był twoim mężem, Anacleto?
– Był moim bratem, szpadą i tarczą naszego domu i naszej wioski, dopóki nieprzyjaciel nie przeciął mu drogi…
– Mamy takie same oczy – mówię do Amaranty, przedostając się do niej pomiędzy workami na drugim dziedzińcu.
– Nie, moje są większe – odpowiada.
– No to musimy je zmierzyć – przysuwam twarz do jej twarzy, tak że łuki brwi przylegają do siebie, potem przyciskam moją brew do jej brwi, tak aby nasze skronie, policzki i kości jarzmowe złączyły się ze sobą. – Widzisz, kąciki naszych oczu stykają się w tym samym miejscu.
– Nic nie widzę – mówi Amaranta, lecz nie odsuwa twarzy.
– Także i nosy – przytykam mój nos do jej nosa, trochę ukośnie, starając się dopasować do siebie nasze profile – i wargi też… – mruczę z zamkniętymi ustami, bo teraz także nasze wargi przywierają do siebie, a ściślej mówiąc, połowa jej ust przywiera do połowy moich ust.
– To boli! – mówi Amaranta, gdy popycham ją całym ciałem na worki, i czuję pączki zakwitających piersi, czuję muśnięcie jej brzucha.
– Łajdak! Bydlę! A więc po to zjawiłeś się w Oquedal! Wykapany ojciec! – głos Anaclety rozbrzmiewa mi w uszach, jej ręce chwytają mnie za włosy i ciskają o filary, podczas gdy Amaranta, uderzona na odlew, jęczy zwalona na worki. – Ty mojej córki nie dotkniesz ani teraz, ani nigdy!
– Dlaczego nigdy? Cóż mogłoby nam w tym przeszkodzić? – protestuję. – Ja jestem mężczyzną, a ona kobietą… Jeśli los zechciał, abyśmy się sobie spodobali, to nie dzisiaj, ale może pewnego dnia, kto wie, dlaczego nie miałbym poprosić o jej rękę?
– Bądź przeklęty! – wrzeszczy Anacleta. – Nie wolno ci! Nie wolno ci nawet o tym pomyśleć, rozumiesz?
„Więc może Amaranta jest moją siostrą? – zastanawiam się. – Na co ona czeka, dlaczego nie przyzna, że jest moją matką?”, i mówię: – Dlaczego tak krzyczysz, Anacleto? A może istnieje pomiędzy nami więź krwi?
– Więź krwi? – Anacleta uspokaja się, podciąga połę koca aż na oczy. – Twój ojciec przybywał z daleka… Jakaż więź krwi mogłaby go z nami łączyć?
– Ale ja urodziłem się w Oquedal… z miejscowej kobiety…
– Swoich związków krwi szukaj sobie gdzie indziej, nie pośród nas, ubogich Indian… Ojciec ci tego nie powiedział?
Читать дальше