Jak to przyjemnie, kiedy mama jest taka wesoła – pomyślała Meggie zbiegając po schodach na tyłach domu i śpiesząc przez pyliste podwórko. Naturalnie, wszyscy się cieszyli, że będą mieszkać w rezydencji, ale mama tak się do tego paliła, jakby pamiętała, jak wygląda życie w takim wielkim domu. Jaka ona mądra, jaki ma wyrobiony gust! Nikt sobie dotąd nie zdawał z tego sprawy, bo nie było ani czasu, ani pieniędzy, żeby mogła pokazać, co umie. Podekscytowana Meggie skrzyżowała ręce tuląc je do siebie; tata wziął trochę z tych pięciu tysięcy funtów, żeby u jubilera w Gilly kupić dla mamy prawdziwy perłowy naszyjnik i prawdziwe perłowe kolczyki z małymi diamencikami. Zamierzał ofiarować jej ten prezent przy pierwszej kolacji w nowym domu. Oglądając twarz matki, uwolnioną od wiecznej surowości,, Meggie nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć jej minę, kiedy dostanie perły. Wszystkie dzieci, od Boba do bliźniąt, cieszyły się na tę chwilę, ponieważ tata otworzył płaskie skórzane etui i pokazał im mleczne, opalizujące kulki na czarnym aksamicie. Rozkwitające szczęście matki wywarło na nich głębokie wrażenie: zupełnie jakby patrzyli na początek życiodajnej ulewy. dopiero teraz naprawdę zrozumieli, jak bardzo byłą nieszczęśliwa przez te wszystkie lata.
W wielkim wybiegu dla drobiu hodowano cztery koguty i przeszło czterdzieści kur. Na noc ptactwo chroniło się w lichym, ale często zamiatanym kurniku, gdzie stały wokoło wymoszczone słomą skrzynki po pomarańczach, a w głębi, na różnych wysokościach, ciągnęły się grzędy. W dzień kury przechadzały się z gdakaniem po dużym, ogrodzonym siatką wybiegu. Kiedy Meggie uchyliła furtkę i wślizgnęła się do środka, kury zbiegły się do niej łakomie, ponieważ karmiła je wieczorem, więc zaśmiała się z ich zabawnych umizgów i rozgarniając ptactwo nogą weszła do kurnika.
– Wstydziłybyście się, kokoszki, naprawdę! – upominała surowo, przeszukując gniazda. – Jest was czterdzieści, a jajek ledwie piętnaście! Za mało na śniadanie, nie mówiąc już o pieczeniu ciasta. Macie mi się zaraz postarać, bo inaczej ostrzegam: traficie wszystkie na pieniek, a to dotyczy również szanownych jegomościów, więc nie rozkładajcie ogonbów i nie stroszcie piórek, mili panowie, jakby to nie o was była mowa.
Z jajkami, ułożonymi ostrożnie w fartuchu, Meggie nucąc pobiegła z powrotem do kuchni.
Na krześle Paddy'ego siedziała pobladła Fee wpatrując się w stronice „Smith's Weekly” i poruszając bezgłośnie wargami. Meggie słyszała, że ojciec i starsi bracia już wstali, a sześcioletni Jim i Patsy śmieją się w łóżku – nie pozwalano im wstawać, dopóki mężczyźni nie wyjdą z domu.
– Co się stało, mamo? – spytała.
Fee milczała, siedząc sztywno ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Nad górną wargą perlił się pot, a w znieruchomiałych oczach malował rozpaczliwy, bolesny wysiłek, jakby całą swoją energię skupiła na tym, żeby nie krzyczeć.
– Tato, tato! – zawołała przestraszona Meggie.
Jej głos zabrzmiał tak, że zjawił się natychmiast, zapinając flanelowy podkoszulek, tuż za nim wbiegli Bob, Jack, Hughie i Stu. Meggie bez słowa wskazała na matkę.
Paddy'emu serce skoczyło do gardła. Nachylił się nad Fee i wziął ją za rękę, która zwisała bezwładnie.
– Co ci jest, kochanie? – spytał łagodnie. Nigdy tak nie mówił w obecności dzieci, ale one wyczuły, że tak właśnie zwraca się do matki, kiedy jest z nią sama na sam.
Fee rozpoznała ten szczególny ton na tyle, żeby otrząsnąć się z półprzytomnego odrętwienia, i wielkimi szarymi oczyma popatrzyła na jego twarz, taką dobrą, zmęczoną i już niemłodą.
– Tutaj – powiedziała wskazując niewielką notatkę u dołu.
Stuart stanął za matką, opierając lekko rękę na jej ramieniu.
Paddy, nim zaczął czytać, spojrzał na syna, w oczy jakże podobne do oczu Fee, i skinął głową. O ile Frank wzniecał w nim zazdrość, to Stuart nigdy nie wywołał takiego uczucia: zupełnie jakby miłość do Fee zamiast rozdzielać wiązała ich jeszcze silniej.
Paddy czytał na głos, powoli, coraz smutniejszym głosem. Drobny nagłówek obwieszczał: BOKSER SKAZANY NA DOŻYWOCIE.
– Francis Armstrong Cleary, lat dwadzieścia sześć, zawodowy bokser, został dziś skazany na dożywocie przez sąd okręgowy w Goulburn za zamordowanie w lipcu tego roku Ronalda Alberta Cumminga, robotnika, lat trzydzieści dwa. Sędziowie przysięgli uzgodnili werdykt po zaledwie dziesięciominutowej naradzie, zalecając wymierzenie najsurowszej kary przewidzianej prawem. Jak wyraził się sędzia FitzHugh-Cuuneally, była to sprawa na jedno krótkie posiedzenie. Dwudziestego trzeciego lipca doszło do ostrej wymiany zdań między Cummingiem i Clearym w barze w hotelu „Harbor”. Późnym wieczorem tego samego dnia sierżant Tom Beardsmore, wraz z dwoma policjantami, został wezwany przez właściciela hotelu „Harbor”, pana Jamesa Oglivie. W alejce na tyłach hotelu policja natrafiła na Cleary'ego, który kopał nieprzytomnego Cumminga w głowę. Miał zakrwawione pięści, w których zaciskał kępki włosów ofiary. W chwili aresztowania Cleary był pijany, ale zachowywał świadomość. Oskarżono go o napad z zamiarem spowodowania ciężkich obrażeń ciała, ale nazajutrz, kiedy Cumming zmarł w szpitalu okręgowym na skutek urazów głowy, treść oskarżenia zmieniono na „zabójstwo”.
Pan Arthur Whyte, obrońca oskarżonego, wystąpił z wnioskiem o uniewinnienie z powodu niepoczytalności, ale czterech biegłych sądowych stwierdziło jednoznacznie, że w świetle zasad M'Naghtena nie można uznać Cleary'ego za niepoczytalnego.
Zwracając się do ławy przysięgłych sędzia Fitz Hugh-Cunneally nie prosił o orzeczenie: winny czy niewinny, gdyż spodziewał się orzeczenia winy, natomiast prosił, żeby przysięgli starannie rozważyli złagodzenie lub zaostrzenie kary, gdyż ich opinia miała posłużyć mu za wskazówkę. Ogłaszając wyrok, sędzia Fitz Hugh-Cunneally nazwał czyn oskarżonego nieludzkim bestialstwem i wyraził żal, że nie może skazać go na powieszenie, skoro dopuścił się zbrodni w stanie nietrzeźwym i bez premedytacji, uważał bowiem pięści skazanego za broń równie groźną jak nóż bądź rewolwer. Cleary został skazany na dożywotnie ciężkie roboty w okręgowym zakładzie karnym przeznaczonym dla więźniów o gwałtownym charakterze. Na pytanie, czy ma coś do powiedzenia, Cleary odparł: „Tylko nic nie mówcie mojej matce”.
Paddy spojrzał na datę u góry strony: szósty grudnia 1925 roku.
– Przeszło trzy lata temu – rzekł bezradnie.
Nikt się nie odezwał ani nie ruszył z miejsca, gdyż nikt nie wiedział, co robić. Z izby frontu dobiegał radosny śmiech rozświergotanych bliźniąt.
– Tylko nic… nie mówcie… mojej matce – powtórzyła tępo Fee. – I nikt nic nie powiedział! O Boże! Mój biedny, biedny Frank!
Paddy otarł łzy wierzchem dłoni, przykucnął przed Fee i pogłaskał ją po spódnicy.
– Fee, moje serce, zapakuj się. Pojedziemy do niego.
Uniosła się trochę, ale zaraz znów opadła na krzesło. W drobnej bladej twarzy oczy patrzyły szklisto, martwo, rozszerzone źrenice zasnuła złota mgiełka.
– Nie mogę jechać – powiedziała bez śladu bólu, lecz wszyscy odczuli jej udrękę. – Mój widok by go zabił. Och, Paddy, to by go zabiło! Tak dobrze go znam, jego dumę, ambicję, pragnienie, żeby się wybić. Niech znosi tę hańbę w samotności, jeżeli tego chce. Sam przeczytałeś: „Tylko nic nie mówcie mojej matce”. Musimy mu pomóc zachować jego tajemnicę. Cóż to pomoże jemu albo nam, że się z nim zobaczymy?
Читать дальше