– Dobrze, że wiesz, że jeżdżę do Cudki – powiedział spokojnie. – Jeżdżę i będę jeździł tak długo, jak mi się będzie podobało. A tobie nic do tego, niewiasto. Masz tu dach nad głową, to siedź i wypełniaj swoje obowiązki.
Gestem ręki dał znak, że rozmowę uważa za skończoną, i skierował się do wyjścia. Alena podniosła się z podłogi i chciała pobiec za nim, ale już był za drzwiami.
– Gdzie lecisz, głupia? – upomniała dziecko pani Agnieszka. – Tutaj ci kazał zostać.
Trzymając dziecko za rękę, niby to niechcący uszczypnęła je boleśnie w ramię. Alena rozpłakała się rozdzierająco.
Księżyc oświetlał jasno całe pole i stok wzgórza. Gościcha patrzyła na pełną tarczę przez jakiś czas, pociągała nosem, jakby węsząc, a potem klepnęła po plecach stojącego przy niej Jeno.
– Już pora – powiedziała. – Zioła dojrzały i wykąpały się w świetle. Teraz zbierzmy je szybko, póki księżyc się nie schowa.
Chłopak posłusznie wyjął zza rzemienia, którym był przewiązany, kilka płóciennych woreczków.
Stara wydzieliła mu dwa, a pozostałe zabrała ze sobą.
– Pójdziesz na prawo – poleciła. – Spotkamy się koło tamtego kamienia. Pamiętaj, zbierasz tylko kwiaty tasznika i podbiału. Sama znajdę wszystko inne.
Ruszyli łąką i po stoku, oddalając się coraz bardziej od siebie. Pracowali w milczeniu, szybko i sprawnie. Ziół nie brakowało, więc już po chwili Jeno miał napełnione woreczki. Wyprostował się, żeby zawołać opiekunkę, kiedy wielki cień przesłonił mu nagle światło.
– Duch! – krzyknął Jeno, raczej zdziwiony niż przestraszony. Obcując na co dzień z Gościchą, jej zwierzętami i jej zaklęciami, nie bał się prawie niczego.
Duch zaśmiał się jak najbardziej ludzkim głosem, chwycił chłopaka za kark i wielką łapą zasłonił mu usta. Był wielki, pokryty zwierzęcymi skórami, miał rogi na głowie i pachniał dymem jak prawdziwy czart z piekła.
– Cicho, bachorze! – warknął. – Bo kark ci skręcę! Jeno szarpnął się, ale nie udało mu się wyrwać z uścisku. Machał rękami, kopał nogami, nie robiło to jednak na trzymającym najmniejszego wrażenia.
Wielkolud niósł chłopaka przed sobą i przyspieszając kroku, schodził z pagórka ku nieodległemu lasowi.
– Marama, stój! – skrzeczący krzyk Gościchy, niespodziewany a głośny i wyraźny, osadził na miejscu rozbójnika.
Rozejrzał się i nie od razu zobaczył starą, bo pochylona nad laską, prawie nie była widoczna pomiędzy wysokim zielskiem.
– Stój, bo pożałujesz! – powiedziała groźnie i ruszyła ku niemu chwiejnym krokiem, utykając.
Roześmiał się.
– Nie dogonicie mnie, babko – mruknął, ale nie poszedł dalej.
– Moje zaklęcie cię dogoni.
Marama podniósł dziecko wyżej, odwracając jego twarz ku światłu. Jeno nadal wyrywał się z całych sił i zbój musiał walnąć go pięścią po plecach, żeby się uspokoił.
– To mój chłopak – powiedział Marama do Gościchy, która była już o kilka kroków. – Poznaję po tych przeklętych oczach.
– Oddaj go – zażądała. – Teraz on mój.
– Odkupię – oznajmił Marama. – Dam dużo więcej niż wy mnie kiedyś.
– Nie jest na sprzedaż. Nikt ci nie kazał go sprzedawać, sam do mnie przyszedłeś. Jest mi potrzebny do roboty. Puść go i ruszaj swoją drogą.
Rozbójnik roześmiał się ponownie. Gościcha wyglądała znacznie gorzej niż przy poprzednim spotkaniu. Skurczyła się, pochyliła. Pewnie i sił jej ubyło. Marama nie zamierzał łatwo rezygnować.
Nie po to przecież stracił tyle czasu, idąc ich tropem, żeby teraz miał odstąpić od swoich zamiarów.
– Wcale się was nie boję – powiedział zuchwale. – Ale nie chcę się z wami próbować. Po dobrej woli proszę, byście mi go zwrócili. Dobrze zapłacę. Co wam po nim? Jeszcze rok czy dwa i sam ucieknie, a wy go nie upilnujecie. Starzy jesteście, babko. Macie już pewnie ze sto lat…
– I cztery – uzupełniła Gościcha.
– Właśnie. Ani chybi wkrótce zemrzecie gdzieś pod drzewem. Wtedy chłopaka i tak znajdę.
Taka możliwość najwyraźniej nie bardzo podobała się staruszce.
– Już ci mówiłam, żebyś trzymał się od niego z daleka – przypomniała. – Jak nie posłuchasz, gorzko pożałujesz.
– A ja wam mówiłem, żebyście mnie nie straszyli. Kiedy on taki groźny, od razu trzeba go zabić. – Marama sięgnął do pasa po długi nóż.
Chwilę tę natychmiast wykorzystał Jeno. Uwolnił głowę, pochylił ją i z całych sił ugryzł rozbójnika w przedramię. Marama wrzasnął, wypuścił nóż, chwytając zdrową ręką bolące miejsce. Ale Jeno już wyśliznął się z jego objęć i już pędził pomiędzy trawami.
Marama zaklął, a Gościcha zaśmiała się cicho.
– Uprzedzałam cię – powiedziała z zadowoleniem. – Zbieramy tu zioła, bo właśnie dojrzały przy pełni księżyca. Ale tobie nie pomogę. Może będziesz miał szczęście i nie umrzesz od zębów chłopaka.
– Zabiję bachora! – pienił się Marama. – Znajdę i ubiję jak psa!
– Trzeba było słuchać, jak cię ostrzegałam. Po coś go zabierał z lasu? A teraz odejdź stąd, bo muszę skończyć swoją robotę.
Nie ruszył się z miejsca, nadal obmacując pogryzioną rękę, więc dodała:
– Ostatni raz mówię, Marama. Za chwilę księżyc się skryje. Jeśli do tego czasu nie schowasz się w lesie, zamienię cię w jaszczurkę.
Odwróciła się i podreptała w kierunku skały. Marama odszukał nóż w trawie, włożył go za pas, a potem, przeklinając i złorzecząc, oddalił się pospiesznie.
Gościcha dreptała wokoło chaty wyraźnie zafrasowana. Jeno siedział na pniaku przed domostwem i opatrywał skrzydło rannemu bocianowi, zerkając spod oka na opiekunkę. Nigdy jeszcze nie widział jej tak przygnębionej i to go niepokoiło. Dziwnie jasno i mocno przeczuwał niebezpieczeństwo. Ale bał się pytać. Próbował nawet, ale ofuknięty zamilkł i czekał, co stara powie.
Był jej posłuszny jak matce. To ona dawała jeść, schronienie w chacie, uczyła leczyć zwierzęta. Znała wiele groźnych zaklęć, dzięki którym nic złego mu się nie przytrafiło. Aż do dziś.
Gościcha długą chwilę przyglądała się chłopcu. Nie powiedziała nic, ale od razu odgadł, że dzieje się coś niedobrego. Był tylko dzieckiem, więc raczej czuł, niż wiedział.
– Musisz odejść, chłopaczku – powiedziała.
– Dokąd? – Jeno odstawił boćka i popatrzył na opiekunkę. – I czy mogę później, teraz tak pięknie się bawimy.
– Trzeba, żebyś odszedł zupełnie – wyjaśniła. – Nie możesz mieszkać tu ze mną.
– Jak to nie mogę? – zapytał z niepokojem. – Wyrzucacie mnie?
Gościcha niezwykłym dla niej gestem objęła chłopca.
– Nie jesteś tu bezpieczny, Jeno. Nie dam rady cię ochronić, jestem już stara, nie mam tyle sił co dawniej. Marama, ten zbój, nie odpuści. Będzie kręcił się w pobliżu, będzie czekał na odpowiednią sposobność, aż w końcu taka się nadarzy. Pójdziesz do lasu albo z ziołami, a on się przyczai i cap, złapie. A kiedy złapie, zabije.
– Mnie? – zdziwił się Jeno. – Czemu miałby mnie zabić? Za to, że ugryzłem go w rękę?
Roześmiała się, ale nie był to śmiech wesoły.
– Dobrze, że go ugryzłeś – mruknęła. – Inaczej już spełniłby swoją groźbę. Czas, żebyś dowiedział się o tyra wszystkim. O tym, czego on się boi.
– Co powiedzieliście, ciotko? Czego boi się Marama? I dlaczego jest taki zawzięty na mnie?
Читать дальше