– Gwiazdy! – z ironicznym, ochrypłym śmiechem powtórzył głos za przepierzeniem. – Gwiazdy! gwiazdy! Jezus, Marya! Skończenie świata! Ja chcę, żeby ona dla mnie gwiazdy z nieba zdejmowała! Ona mi wymawia, że gwiazdy dla mnie z nieba zdejmuje! A gdzież te gwiazdy? jakież to gwiazdy! Śliczne gwiazdy! Jezus, Marya! zginienie zdrowia i życia! Nędzny kawałek chleba, zgryzotą posmarowany!
– Niech mama będzie przekonana – głośniej nieco niż wprzódy przerwała Jadwiga, – że gdybym miała marcepany, samabym ich nie jadła, ale mamębym niemi karmiła. Cóż, kiedy mnie na nic innego prócz tego nędznego kawałka chleba nie stać!
Głos za przepierzeniem zaskrzypiał:
– Masz tobie! Skończenie świata! Teraz o marcepanach gadać zaczęła. Jezus, Marya! Nieszczęście wieczne! Czy ja kiedy od ciebie marcepanów wymagałam? Niczego ja od ciebie nie wymagam, bo ty nie taka, aby tobie serce nad matką i jej niespokojnością zabolało… To prawda, że synowie wyrzekli się mnie, zapomnieli, opuścili, a córka mię utrzymuje; ale za to oni mię i nie gryzą, nie martwią, nie sprzeciwiają się na każdym kroku…
– Trudno, aby na każdym kroku sprzeciwiali się, kiedy o sto mil mieszkają! – sarknęła Jadwiga i szybko końcem palca otarła dobywającą się na powiekę kroplę, bo zlękła się, aby łza nie splamiła różowej wstążeczki.
Śpiesznie, z wielką uwagą, mnóstwo kokardek przymocowywała do dziecinnej sukienki, a za przepierzeniem rozległy się teraz odgłosy, w których rozpoznać można było energiczne wytrzepywanie z pyłu spódnicy. Szast! szast! szast! fruwała w powietrzu wytrzepywana spódnica, a odgłosowi temu wtórowało głośne mruczenie:
– Śmierć, niedola, zgryzota, nieszczęście! Boże zmiłuj się! Boże zmiłuj się! Boże zmiłuj się ty nad nami!
Przystroiwszy mnóstwem kokardek sukienkę dziecinną, Jadwiga z igłą i nićmi pobiegła z kolei do wytwornej damy bez głowy, znów u stóp jej przyklękła, i dość głośno, aby za przepierzeniem być słyszaną, zawołała:
– Może mama będzie łaskawa samowar nastawić i herbatę zrobić, bo ja czasu nie mam!
Z za przepierzenia doszła ją odpowiedź:
– Zaraz, natychmiast, w ten moment, do usług! Nie krzycz już tylko! Idę, biegnę, lecę! tylko nie krzycz!
Przykre, nerwowe drżenie przebiegło po palcach Jadwigi.
– Ależ moja mamo, ja wcale nie krzyczałam, tylko prosiłam! – odpowiedziała, a do siebie syknęła: – Oj cierpliwości! cierpliwości! cierpliwości!
Za przepierzeniem dało się słyszeć klapanie po podłodze znoszonych trzewików i przyciszone, ale wyraźne mruczenie:
– A czemuż nie masz krzyczeć! Ty tu pani! Ja z twojej łaski żyję! Czemu nie masz krzyczeć na niegodziwą matkę, którą rodzeni synowie opuścili, a ty jedna nie opuściłaś i utrzymujesz! Zaraz będzie samowar, i herbata, i ogień w piecu zapalony, i wszystko! Zaraz, natychmiast, w ten moment! Jezus, Marya! Służę, służę!
Przy ostatnim wyrazie drzwi jakieś mocno stuknęły i wszystko umilkło. Jadwiga upinała jeszcze draperye na sukni wytwornej damy, a gdy to skończyła i dzieło rąk swoich ze wszystkich stron obejrzawszy, nic już w niem do poprawienia nie znalazła, podeszła ku oknu, cienkie ramiona, jak ktoś zmęczony czy niewyspany, wysoko nad głowę wyciągnęła, i z dłońmi na włosach złożonemi nieruchomo stojąc przez chwilę, na rozścielający się za oknem, śniegiem okryty dziedziniec patrzała.
Dziedziniec to był obszerny, prostokątny, ze wszystkich czterech stron otoczony wysokiemi ścianami, których rażącą białość przerzynały cztery rzędy równolegle osadzonych zupełnie jednostajnych okien. W górze, na białawem dziś tle nieba, jaskrawo odbijał dach z czerwonej blachy, z mnóstwem wyżej i niżej umieszczonych kominów; w dole, nad samą ziemią, ciemno zarysowywały się pomiędzy oknami drzwi do oddzielnych mieszkań prowadzące. Bo te cztery wysokie gmachy, tworzące dokoła dużego dziedzińca regularny czworobok, zawierały w sobie tylko małe, tanie, dla ludzi ubogich przeznaczone mieszkania. Żyło w nich rodzin kilkadziesiąt, a osób kilkaset, – samo ubóstwo: drobni rzemieślnicy, drobni kramarze, gdzieniegdzie też drobni urzędnicy, tanie nauczycielki, szwaczki, staruszkowie z drobnych emerytur żyjący, mężczyźni i kobiety, chrześcianie i starozakonni, – prawdziwy kocieł z przegródkami, z których w każdej gotowały się cokolwiek odmienne, ale w gruncie podobne do siebie potrawy; grunt ten stanowiły troski, zgryzoty i ciężka praca, a tylko w jednej przegródce było pół, w drugiej jedna, w trzeciej zaś parę szczypt drogiej przyprawy wesołości, miłości i nadziei. Pełną garścią nikt ich tu sobie do życia nie sypał, choćby dlatego, że czasu na to nie było.
Jednak sporo wesołości posiadała ta oto naprzykład młoda, przystojna kobiecina, w której twarz patrząca przez okno Jadwiga wlepiała chmurne, zmęczone oczy. W zgrabnym, watowanym paltocie (futra tu były rzadkością), w żółtawej, włóczkowej chustce, zalotnie na czarnych włosach zawiązanej, z koszykiem na ramieniu, wybiegła ze swego mieszkania, i odwróciwszy się ku komuś niewidzialnemu, głową jakby na pożegnanie kiwać zaczęła, przyczem uśmiechała się tak szczerze, że rząd białych zębów z za różowych warg ukazywała. Ale we drzwiach otwartych ukazał się i na progu stanął: mężczyzna krępy, silny, muskularny, z ciemnemi włosami, rozczochranemi nad okrągłą, rumianą, wąsatą twarzą. Stoi na mrozie bez surduta, i ani czuje, że mu plecy tylko kamizelka a ramiona rękawy koszuli osłaniają. Ku odchodzącej kobiecie kiwa też głową i uśmiecha się do niej tak, że aż rząd białych zębów z pod ciemnych wąsów ukazuje.
Jadwiga zna tych ludzi z widzenia, a nawet rozmawiała z nimi nieraz. On jest ślusarzem, który od paru lat zaledwie pracuje na własną rękę; ona była służącą, a teraz zarobek męża zwiększa przez swój, który praniem bielizny zdobywa. Ma nie więcej nad lat dwadzieścia parę, a że jest brunetką, bardzo jej do twarzy w żółtawej chusteczce. Żwawo i zgrabnie ku bramie pobiegła, ale on ją przywołał jeszcze i sam na jej spotkanie, szerokim i ciężkim krokiem fizycznie pracujących ludzi postąpił. Parę minut stali na śniegu i rozmawiali żywo. Potem podali sobie ręce, i widać było, jak ścisnęły się one mocno, mocno; poczem ona ku bramie odbiegła, lecz raz jeszcze odwróciła się i tak głośno, że każde jej słowo wyraźnie do Jadwigi doszło, zawołała:
– Michał! Michał! a pilnujże dobrze dziecka!
Mieli jedno dotąd, dwuletnie dziecko, które raz, zeszłej jesieni, Jadwiga przez dziedziniec przechodząc, na ręce wzięła i bawiła się niem przez chwilę, patrząc z uśmiechem w błękitne, śmiejące się jego oczy.
– Zkąd ten malec wziął takie błękitne oczy, kiedy państwo oboje jesteście bruneci? – żartobliwie zapytała sąsiadki, która z wysoko zawiniętymi rękawami i rękoma pieniącemi się od mydlin obok niej stała.
– Broń Boże! Michał nie brunet! Pani nie przypatrzyła się, że u niego włosy „szaten” a oczy błękitne! – z niejakiem oburzeniem na popełnioną przez nią omyłkę zawołała ślusarzowa.
Ona z zamyśleniem w oczach powiedziała wtedy:
– Tak zgodnie państwo z sobą żyjecie i tacy zawsze jesteście weseli, że aż miło na was patrzeć…
Teraz, kiedy żółtawa chusteczka ślusarzowej zniknęła w bramie, Jadwiga spostrzegła ciągnącą się zwolna przez dziedziniec barczystą kobietę w wielkim futrzanym kołnierzu i z dużą, czerwoną twarzą, otoczoną czarnem garnirowaniem kaptura. Była to siostra tej, której dziś, przed godziną lub nieco więcej, język pokazała. Z kolei, sunęła ona do kościoła i do miasta, a wkrótce sunąć będzie jeszcze trzecia. Ale teraz, ominął ją szybko i ku bramie podążył młody mężczyzna w zgrabnem, chociaż wytartem futerku, z zapalonym papierosem w palcach, z bladawą twarzą i jasnym wąsikiem.
Читать дальше