W mieszkaniu krawca spędziła prawie kwadrans, a gdy je opuściła, miała twarz zamyśloną i smutny wyraz oczu. Jakkolwiek patrzała już teraz na bruk dziedzińca i wysokie ściany kamienicy, zamiast nich widziała nieustannie drobną, ładną, rumieńcami gorączki płonącą twarz dziecka, i drugą jeszcze, prawie jak papier białą, rozżarzonemi oczyma świecącą, suchotniczą twarz ojca tego dziecka. Widziała jeszcze okropną izbę, z której przed chwilą wyszła, i z temi obrazami w oczach do mieszkania swego wbiegła, a wnet zeń znowu wybiegłszy, czekającej na nią Ruchli papierową szmatkę w rękę wcisnęła.
Doprawdy, nie była ona wcale bogatą, ale do utrzymania miała tylko siebie i jedną jeszcze osobę, a biały, smutny, chory, przymusowo bezczynny człowiek miał ich aż pięć. Posiadała w tej chwili trzy ruble, z których jednego oddała żonie krawca, a tego samego dnia, odnosząc uszytą suknię żonie doktora, której była stałą krawczynią, tak gorąco prosiła, aby pan doktor odwiedził chore dziecko Mendla i Ruchli, że aż doktorową w rękę pocałowała. Wogóle, nie była wcale skłonną do całowania rąk ludzkich, tym razem jednak uczyniła to, i nie bez skutku. Mały jej sąsiad bezpłatnie leczony wkrótce wyzdrowiał, a jednocześnie w sercu Jadwigi nieprzyjaźń względem obłoconej i podstępnej Ruchli zgasła bez śladu, i chociaż ta ostatnia, tak jak wprzódy w bramie domu trzymała wartę, już kiedy niekiedy Jadwiga zamieniała z nią kilka życzliwych, nawet poufnych wyrazów.
I teraz także, spostrzegłszy przez okno Ruchlę na zwykłe swe stanowisko dążącą, uśmiechnęła się tylko żartobliwie.
– Głupia Ruchla! Zmarznie w bramie, jak kość, a nikogo nie złapie! Przecież to wigilia Bożego Narodzenia…
Zdjęła ze ściany dziecinną sukienkę i poczęła ją na wszystkie strony obracać i oglądać. Bardzo ładna! Zrobiła takich trzy, dla trojga małego rodzeństwa, i dziś ją odniesie, tylko tę jedną wykończyć jeszcze trzeba. Odwróciła się ku stołowi, i nagle aż zatrzęsła się cała z gniewu. Jedna szyba nisko nad ziemią umieszczonego okna zajętą została w zupełności przez twarz kobiety dużą, czerwoną, garnirowaniem wielkiego kaptura otoczoną, a małemi, świecącemi, ciekawemi oczkami chciwie w głąb pokoju spoglądającą. Twarz ta należała do niemłodej, barczystej kobiety, która w dość mizernej salopie i z grubą książką do nabożeństwa w ręku za oknem przystanąwszy, mieszkanie za tem oknem znajdujące się, świecącemi i ciekawemi oczkami formalnie prześwidrować usiłowała.
Znowu! – krzyknęła Jadwiga, i z błyskawiczną szybkością ku oknu poskoczywszy, twarzy do szyby przyklejonej język pokazała.
Twarz, z przedziwnym grymasem gniewu i przedrzeźniania zniknęła, a Jadwiga, popędliwym ruchem przy maszynie do szycia usiadłszy, trochę drżącemi palcami układała i zszywała różową kokardkę. Nie jest to ładnie język komuś pokazywać, ale ona wcale tego postępku swego nie żałuje. Te nabożnisie w rogu dziedzińca mieszkające, tak jej już swojem podpatrywaniem i podsłuchiwaniem dokuczyły! Jest ich trzy, mieszkają razem, żyją z drobnych emeryturek i oszczędności, przez całe dnie z książkami do nabożeństwa po dziedzińcu się włóczą, a co która przewlecze się, to w jej okno twarz wsadzi i patrzy: czy nie zobaczy czego, coby po mieście na języku roznosić mogła. Żeby sto lat patrzała, nic takiego nie zobaczy, to pewno; ale taka niedelikatność i nieprzyjaźń oburza i boli. Tylko co była jedna, szła na prymaryę i do jej okna zajrzała, zaraz iść będzie druga, a potem trzecia, i to samo zrobią. Ale ona plecyma do okna usiadła i ani razu nie obejrzy się najpewniej, aby znowu nie zobaczyć której z tych dużych, czerwonych twarzy (wszystkie trzy mają one duże, czerwone twarze); bo gdyby się to stało, czuje, że nie wytrzymałaby i znowu pokazałaby język.
Myślała już o tem, aby dolne szyby firanką zasłonić, ale światła do roboty miałaby za mało i przy wyszywaniu sukien sznurkami lub paciorkami, albo przy szyciu przodów do męskich koszul, musiałaby wzrok wytężać, a i bez tego już od niejakiego czasu oczy ją trochę bolą. Po czternaście, albo i po szesnaście godzin na dobę szyje i szyje. Bierze do szycia nietylko suknie, ale gdy się zdarzy, także i bieliznę, potrzebującą wybornego i delikatnego obrobienia. Trudno byłoby utrzymać się z szycia samych sukien, zwłaszcza, że współzawodnictwo na tej drodze jest ogromne i ciągle wzrasta; trzeba więc korzystać z każdej sposobności zarobku, z każdej umiejętności własnej.
Ze sześć już kokardek do różowej dziecinnej sukienki zrobiła i robić zaczęła siódmą, gdy z za przepierzenia dał się słyszeć głos nieprzyjemnie brzmiący, bo tak chropawy, że do przesuwania się piły po drzewie podobny.
– Jadwisiu, czy ty znów o tej porze przy robocie siedzisz?
– Już! – syknęła do siebie Jadwiga, – zaczynają się przyjemności!
Głośno zaś odpowiedziała:
– Siedzę, mamo!
Głos za przepierzeniem, tonem gderliwej przekory, ozwał się znowu:
– A położyłaś się spać znów o trzeciej?… a?
Coraz prędzej, prędzej zszywając kokardkę, odpowiedziała:
– O trzeciej, mamo!
Za przepierzeniem, chrypliwie, niecierpliwie, z gorzką i gniewną wymówką, zajęczano:
– Skaranie boże! plaga egipska! śmierć! zginienie! wieczne nieszczęście! Cóż z tego będzie? no, i co z tego będzie? Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się nad nami!…
I ucichło, a w zamian rozpoczęło się głuche, monotonne stukanie mocno uderzanych o siebie trzewików, dla okurzenia ich, czy z innej jakiej przyczyny. Klap! klap! klap! długo stukały za przepierzeniem uderzane o siebie stare podeszwy, a potem stary, chrypliwy, gderliwy głos zaczął znowu:
– Cóż z tego będzie? Powiedz tylko sama, co z tego będzie? Do czego ty sama siebie doprowadzisz? Czyż ty nie rozumiesz? Jezus, Marya! Sama zginiesz i matkę zgubisz! Albo ty tego nie rozumiesz? Oho? Nie taka ty głupia, żebyś rozumieć nie miała! Rozum masz! O jej! masz go więcej, niż trzeba, a serca tylko mało, mało, mało! Jezus, Marya! Gdybyś miała serce, tobyś pomyślała o tem, coby stało się z matką, gdybyś ty zachorowała, albo broń Boże i co gorszego jeszcze… Ale czy ty kiedy o tem pomyślisz? Czy ty o matkę dbasz? Czy ty taka córka, żebyś matki spokojność szanowała? Pracować! pracować! pracować! To bardzo ładnie i możesz chwalić się przed całym światem, że z własnej pracy siebie i matkę utrzymujesz. Tobie tylko o to idzie, ażeby chwalić się: „Od nikogo nic nie potrzebuję! Matkę utrzymuję! Synowie ją opuścili, a ja córka, słaba dziewczyna, nie opuściłam! Oni podli, a ja szlachetna! Ot, widzicie, jaka ja! ” Tak, tak! Masz prawo chwalić się, a na braci wygadywać! Oni opuścili, a ty nie opuściłaś. Masz prawo! masz! Choć bywa na świecie i tak: że ten, kto wygląda na złego, lepszym jest od tego, który wygląda na dobrego. Ale ja do ciebie tego nie mówię: ty dobra, najlepsza. Boże zmiłuj się, oj Boże zmiłuj się!
Przez cały czas tej mowy Jadwiga milczała, i tylko coraz niżej nad robotą pochylała głowę; ale kiedy głos za przepierzeniem wyraził filozoficzne zdanie, że często ten, który wygląda na złego, lepszym bywa od tego, który wygląda na dobrego, blade jej palce drżeć zaczęły i wypuściły na szarą suknię wijącą się strugę różowej wstążeczki. Rozumiała ona dobrze kogo tyczyły się te słowa, a zawierająca się w nich niesprawiedliwość rzuciła jej znowu do policzków gorące rumieńce. Nie podnosząc głowy, przytłumionym głosem istoty, z całej siły żal i gniew swój hamującej, odpowiedziała:
– Ja bardzo dobrze wiem o tem, że dla mamy Władyś i Józio zawsze odemnie lepsi. Gdybym ja gwiazdy z nieba zdejmowała, a oni w błocie po uszy siedzieli, zawsze byłabym od nich gorszą…
Читать дальше