„Moja jedyna… Nie wiem, co się stało, ale choć ciebie tu nie ma, choć losy nasze nie najjaśniejsze, rad jestem z czegoś strasznie”…
Nagle zrozumiał, że jest to niemożliwe.
O, jakże się trudno porozumieć ludziom. Za każdym słowem, tylekroć sprofanowanym, utarzanym w błocie podejrzeń… uzasadnionych… tyle się mieści stworów skrytych, pokracznych, pełnych drwin.
Oto ona pomyśleć może:
„Spotkał pewnie dawno niewidzianą kochankę”.
Albo:
„Nie jestem mu widać niczym, kiedy wiedząc, jak jestem smutna, jak samotna…”
Albo, w najlepszym razie, nie rozumie wcale.
I słusznie, bo skądże by…
Rzucił pióro i podszedł do okna.
Powiódł okiem z wysoka po świecie w krąg i pomyślał:
Wszystko to jest królestwo moje.
Uczuł się władnym mocarzem, który by 15 15 by – tu: niby; tak jak. [przypis edytorski]
orzeł siedzi na wysokiej turni, w zamczysku i mruży oczy, bo wie, że oto dziś nikt nie ruszy jego włości.
Nadchodziły z wolna różne myśli, ale jednej nade wszystko rad był.
To jest Wolność!
Tak mu się przedstawiła wolność, a dusza radosna uciekła z ciała, siadła by 16 16 by – tu: niby; tak jak. [przypis edytorski]
ptak na kwitnącej czeremsze i dziwiła się osłupiałemu: „Cóż to za gamoń tam stoi w oknie z otwartą gębą”.
Nieprawdopodobnie dobrze!
I dlatego… dlatego ani listu, ani…
W odległej, ledwo co wyznaczonej ulicy przechodnie nie bywali częstym zjawiskiem; toteż stojąc w oknie, zauważył zaraz człowieka wlokącego się kędyś widocznie bez celu. Modny płaszcz wisiał luźno na wyschłym jego ciele, pomięty kapelusz chwiał się na głowie, tak nisko na piersi opuszczonej, że twarzy wcale widać nie było.
Szedł człowiek ów, a patrzącemu wydało się, że suną za nim wielkim korowodem zjawy rozliczne.
Skradały się popod 17 17 popod (daw.) – pod. [przypis edytorski]
parkany chytre pomysły niskich wybiegów, posuwiste a przygięte do ziemi, jakby zawsze gotowe do skoku szły ambicje, środkiem zaś ulicy, zataczając się z lekka, toczyły się krągłe, tuczne jak wieprze, uciechy towarzyskie i inne. Wyprzedzał jednak wszystkich, sparty 18 18 sparty – dziś: wsparty. [przypis edytorski]
na krzywym parasolu poważny, stary, w połamany cylinder przybrany orangutan z wielką, ciężką księgą pod pachą.
A z dziur w chodniku, z otworów suteryn wypełzły różne inne gady i węże i z sykiem roiły się pod nogami idącego lub wiły spiralnymi skręty 19 19 spiralnymi skręty – dziś popr. N.lm: spiralnymi skrętami. [przypis edytorski]
w powietrzu.
Od czasu do czasu smutny człowiek przystawał, jakby niepewny drogi i ruszał po chwili dalej na oślep, byle ujść napastowania potworów, obskakujących go, ledwo się zatrzymał.
Patrzący z okna poznał znajomego i głośno niemal zawołał:
Tak wygląda szczęśliwiec!
Tak wygląda, gdy nań nikt nie patrzy… w odległej ulicy. Nie zastanawiając się, co robi, wychylił się całym ciałem za okno, osłonił usta dłonią i już miał zawołać, gdy nagle przypomniał sobie swą turń-zamczysko, tę samotnię swoją, tę ciszę, to ogarnianie z wysoka królestwa… Ach, w cóż by się zmieniły i słoneczna radość, i pustka po zapomnianych grzechach wczorajszych…
Skrył się.
Ogarniony strachem, wspomniawszy, iż tamten może rozgląda się i szuka pomocy, że mógł go dojrzeć w chwili owego nierozsądnego wychylenia… przywarł z boku do ramy okiennej i czekał, modląc się, by bez skutku pozostał jego poprzedni, nierozważny uczynek.
Wszystko mieć musi jakiś skutek i wszystko jest skutkiem – myślał.
Dobrze, dobrze, byle nie to… byle nie to…
No i jakoś… jakoś minęło…
Znajomy poszedł dalej, zabierając swoją menażerię. Ostrożnie wychyliwszy głowę, obserwował to król zamczyska… No i jakoś minęło… Dziwny, dziwny dzień.
Uczucie wdzięczności nim owładnęło, uczucie, które zwykle pożąda się przejawić w czynie.
Jakiś piękny tedy… ale piękny czyn.
Do pracy, do pracy!
Tak. Trzeba się okazać godnym łaski otrzymanej niespodziewanie, uzyskanego nowego życia.
A praca ta, musi to być coś całkiem nowego, przepojona być winna uczuciem, z którego wzięła życie.
Ewangelia radości.
Musi to być. Tak. Nie inaczej.
I znowu zakołysały nim rytmy dawne, odwieczne, nowe, nieznane, zgoła niepoznawalne.
Jednym ruchem skrzydeł wzbił się wysoko i z tych wyżyn spoglądając na opuszczone ciało, pytała dusza jego zdumiona: „Cóż to za gamoń tam stoi przy oknie z otwartą gębą?”.
Od chwili już odzywało się coś na ulicy monotonnie.
Nie słyszał naturalnie.
Było to, jakby skrzypiała taczka, nienasmarowany wózek czy coś podobnego.
Cały balast doświadczeń… myślał… precz… naturalnie.
Z wszystkiego samo jego uczucie wyzwolenia… tak…
A cóż tam znowu tak skrzypi?
Poskoczył do okna.
Ulicą pustą, otoczoną parkanami, spoza których wychylały się śnieżyste czuby rozkwitłych czeremch, szedł z trudem człek jakiś i ciągnął za sobą na konopnej szlei spory wózek.
Na wózku onym rzeczy było niemało, w miarę zbliżania się widać je było coraz wyraźniej.
Przeważały skorupy z potłuczonych, cudnych niegdyś amfor. Ale trucizny snadź mieściły w sobie, bo zielone na nich i sine widniały osady, z innych zaś dotąd mętna ściekała ciecz na bruk uliczny. Dalej czerniły się przekisłe, popękane garnki, w których królowa NĘDZA wczoraj jeszcze pewnie gotowała strawę codzienną. Z boku wychylały się na świat niepewnie trzewiki, podarte na drogach cnoty, poplamione błotem, po krętych ścieżynach życia uzbieranym mozolnie. Nad tym drobiazgiem, przygniatając go wprost swą ważką personą, trzęsła się wielka komoda, pełna fałszowanych dokumentów szlachetności, a obok niej widniała miednica ku myciu w czystości rąk służąca i jako żywo w tej służbie obrzydliwymi plamami okryta.
Ale wszystko to byłoby niczym, gdybym zapomniał o niewielkim, sterczącym nogami w górę stole. Przy nim… zresztą mniejsza o dokładność… dość, że był on przykrą, nader przykrą pamiątką dni minionych. Coś o uczcie się zaplątało w pamięci niechętnej wspomnieniom, o uczcie braterskiej, kartach, cykutowym winie, gościu spodziewanym, tym i owym… ot smutne, smutne rzeczy…
Wszystko, a nie wyliczyłem ni małej części onych rupieci, mieściło się na wózku, a przewiązane były troskliwie porządnym sznurem, z widocznym nawet staraniem o elegancję. Ten, kto to uczynił, w całej pełni zasługiwał na miano zdolnego i o dobro klientów dbałego fachowca.
Człek to był zresztą dziwny jakiś.
Teraz, gdy przystanął dla spocznienia i ocierał pot z czoła rękawem, widać go było wyraźnie.
Rysy miał ostre, haczykowaty nos, zarost czarny, kędzierzawy.
Uśmiechał się jowialnie, szeroko otwierając usta.
Na głowie jego widniała czerwona czapka, z przypiętą z przodu blachą. Słońce grało na niej barwami tęczy, jak na szybie katedry i z dala jaśniał wyraźnie napis:
Posługacz publiczny.
Czapka siedziała na głowie krzywo jakoś, a spod niej wyzierał mały, krzywy, kosmaty rożek diabelski.
Ogon biesi dla większej wygody okręcony był około bioder i zastępował sznur, jakim się opasują zazwyczaj tragarze.
Postał chwilę, zapiął na piersiach rozwartą niebieską bluzę, a znalazłszy oczyma stojącego u okna w osłupieniu człowieka, zdjął uprzejmie czapkę z głowy, skłonił się i zawołał: – Całuję tyż pokornie rączki pana dobrodzieja. Zmarudziło się. Ale nimem się ta na policyi o adrys dopytał… Straśna ciżba…
Читать дальше