– A kiedy komu to miło! – odparł Dudycz. – Dziewczyna mi się haniebnie podobała… chcę mieć taką piękna, żeby mi jej wszyscy zazdrościli. Na to całe życie pracowałem, abym miał za co szaleć na starość!
Rozśmiał się Boner.
– Znałem takiego – odparł – co widząc człowieka zarzucającego sobie pętlę na szyję, aby się powiesić, stał, patrzał i ani się ruszył, a powiadał potem: wolna wola jego! kiedy mu życie obmierzło… Jabym ci też to powinien rzec.
Skłonił się Dudycz nic niezmięszany.
– Wątpię, abyś Włoszkę miał za sobą, jeżeli młodemu panu w oko wpadła – odezwał się podskarbi.
– Teraz pewnie patrzeć na mnie nie będzie, ale poczekawszy – rzekł chłodno Dudycz i na chwilkę zamilkł, kończąc potem:
– Poczekawszy, panie podskarbi… jam nie prorok, ale powiem panu, że i król stary i wszyscy wy będziecie radzi, że ja ją sobie zechcę wziąć. Otóż ja zawczasu się polecam…
To mówiąc skłonił się.
Boner, który go znał i nigdy o nim wielkiego nie miał wyobrażenia, teraz tak był zdumiony i miłością tą i cierpliwą jej rachubą i przewidywaniami Dudycza, że stał moment nie wiedząc co powiedzieć.
– Zwierzyłeś mi się – rzekł w końcu – ja ci za to nie mogę inaczej zawdzięczyć jak dobrą radą: nie rozplątuj zawczasu niepotrzebnie, co w końcu sam może później będziesz musiał porzucić i zaniechać.
Energicznie podniósł głowę Petrek.
– Nigdy w świecie – odparł stanowczo – ja co sobie raz postanowię, panie podskarbi, to muszę dokonać. Mało nie trzydzieści lat o chlebie i wodzie pracowałem, żeby się dorobić grosza… no, mogę lat kilka starać się o taką żonę, jaką sobie mieć zapragnąłem.
Skłonił się mówiąc to i wziął za beret włoski, który był na krześle położył.
Boner patrzył za odchodzącym w milczeniu. Poruszył ramionami i tak się rozstali.
W znanej nam pięknej komnatce z oknem na szerokie błonia za Wisłą, siedziała następnego ranku piękna Dżemma, ale dnia tego wyglądała całkiem inaczej. Twarz miała świeżą, rozweseloną, odmłodzoną, uśmiechającą się, dumną… promieniała zwycięztwem. W ręku trzymała robotkę, jedwabną chustkę, którą wyszywała we wzory, ale myślała o czem innem, a wzrok jej niekiedy zwracał się na komnatę, w której widać było rzuconą na poręcz krzesła sztukę atłasu różowego, cudnej barwy, i wiązkę złotych forbotów, przeznaczonych do jej przyozdobienia. Tuż na stoliku leżał przepiękny różaniec z koralów oprawnych misternie w złoto. Były to, jak się łatwo domyślać można, dwa świeżo otrzymane podarki. Ale nie one może tę wesołość na lica wywołały, coś więcej miała w duszy, gdy tak zwycięzko na świat patrzyła. Kiedy niekiedy srebrnym głosem, ale zcicha próbowała włoską jakąś nucić piosenkę, lecz myśli jej przerywały.
Wtem zaszeleściało od strony drzwi, które do sypialni prowadziły, i weszła młoda, piękna, ze śmiałem czarnych oczu wejrzeniem, dziewczyna. Rysy twarzy świadczyły, że Włoszką była i choć młoda, już postradała przedwcześnie tę dziewiczo-dziecięcą świeżość i urok, jakim Dżemma czarowała. Namiętny wyraz tłómaczył prędkie rozstanie się z młodością. Pomimo to była i czuła się jeszcze bardzo piękną, a wdzięk stracony zastąpiła pewność siebie i jakaś zuchwałość, która też ma wielką siłę. Szła na palcach, jakby Dżemmę podchwycić na czemś chciała…
Typ to był zupełnie odmienny, a najpospolitszy pod włoskiem niebem: bujny włos kruczej czarności, nieco kędzierzawy, oczy jak węgle, brwi bujne, usta koralowe, pełne, owal twarzy wdzięczny, formy bogate i już rozwinięte nieco zanadto może. Biała, bez rumieńców prawie, w twarzyczce miała wypisaną nieustraszoną odwagę, energię i jakby urąganie się światu. Usta i oczy piętnowało usposobienie namiętne…
Po chodzie musiała ją Dżemma odgadnąć, rzuciła robotę, podniosła oczy, czekała…
– Pracowita pani z ciebie – zawołała szydersko przybywająca, której oczy padły na różowy atłas i koralową koronkę i usta się uśmiechnęły. – Trzebaż było choć te dary pochować.
– Chcę się niemi nacieszyć – odparta Dżemma – a kryć się z niemi nie myślę.
– Szczególniej przedemną – szydersko i ze śmiechem zawołała czarnooka, która już w białych paluszkach trzymała atłas a wejrzeniem pożerała złote forboty. – Szczególniej przedemną – powtórzyła – która to wszystko wiem na palcach, bo… bom i ja to przeżyła, odplakała…
Dżemmy brwi się ściągnęły.
– Bianko moja – odezwała się dumnie – nie wiem czy to coś ty przeżyła czeka mnie, ale mi się zdaje, że między tobą a mną jest wielka różnica.
Blade lice Bianki zarumieniło się nieco.
– Sądzisz? – podchwyciła – a! zobaczymy wkrótce, moja droga! Na co ci mam krótkie dni szczęścia zatruwać…
Wypuściła z rąk atłas.
– I ja odbierałam takie podarki, atłas tylko był innej barwy, a różaniec z kamieni…
Rozśmiała się szydersko, lice Dżemmy powlokło się chmurą.
– Zazdrościsz mi! – szepnęła.
– Nie, już teraz, nie – rzekła Bianka – bo wiem, że te rozkosze nie mogą trwać i że je potem łzami zapłacić potrzeba, a raz płakałam już długo, długo… i ze łzami poszła miłość.
Ręką w powietrzu pokazała, jakby ptaszek uleciał.
– On był naówczas młodszy – poczęła po małym przestanku – a taki namiętny!… Zaprzysięgał kochać mnie całe, całe życie… a jam wierzyła w to święcie… Tymczasem Carita dorastała i wypiękniała, a nakoniec i tyś najpiękniejsza z nas, zakwitła… Jam była zawsze pewną, że ten los cię spotka…
Dżemma słuchając w początku cierpliwie, w końcu rzuciła robotę z ruchem namiętnym.
– Nie mów mi tego – zawołała. – On wie, że z mojem sercem tak jak z waszemi igrać nie można… Ono raz tylko w życiu może kochać…
– Dżemmo – odezwała się spokojnie Bianka – moje też kochało raz, a teraz się bawi.
– Mojeby pękło, gdybym miała być zdradzoną – przerwała Dżemma.
Bianka spojrzała na nią z politowaniem, zbliżyła się do niej z powagą starszej, objęła wpół i lekki pocałunek złożyła na jej czole.
– Siadaj – rzekła – uspokój się; ja jestem niepoczciwa, że cię poję tą goryczą, lecz tak mi żal biednej Dżemmy zawczasu.
Włoszka siadła znowu w oknie jak wprzódy i sparła się na ręku zadumana. Tymczasem Bianka kręciła się po komnatce, zaglądając wszędzie, przypatrując się wszystkiemu. Na chwilę rozmowa została przerwana.
Bianka Giorgi miała już rozpocząć ją na nowo, gdy ciężki chód dał się słyszeć u drzwi od kurytarza, uchyliły się one ostrożnie i okrągła, rumiana, rozlana twarz ochmistrzyni Zamechskiej w nich się ukazała.
Dżemma jako Włoszka nie należała do jej wydziału, mało widywała i niebardzo lubiła… Domyślała się więc jakiegoś szczególnego powodu tych odwiedzin, które przyjęła dość zimno.
Ochmistrzyni mówiła wprawnie po włosku.
– Tak dawno, dawno nie widziałam pięknej Dżemmy – rzekła wchodząc – iż mijając jej drzwi nie mogłam się oprzeć pokusie… Pozwolisz się pozdrowić?
Ulubienica młodego króla i starej królowej była teraz tak z pochlebstwy oswojoną i do dworowania sobie przywykłą, że ją to nic nie zdziwiło. Przyjęła wymuszonym uśmiechem ochmistrzynię.
Bianka, której brwi się ściągnęły, bo musiała mieć jakiś wstręt szczególny do Polki, zakręciła się tylko i wyszła.
Zamechska na pierwszem krześle najbliższem okna usiadła.
Читать дальше