Zaledwie wyszła, czując się już swobodnym, August poprawił na sobie włoski strój czarny, i cichemi kroki przemknął się korytarzem do Dżemmy.
Siedziała znowu, tak jakeśmy ją widzieli, w oknie małej komnatki swej, i lutnia leżała przy niej i szycie miała w ręku, choć nie zdawała się niem zajmować. Zwróciła głowę gdy drzwi się uchyliły, rumieńcem oblała się twarz, wstała spiesząc na spotkanie króla, który rzucił się obejmując ją i przyciskając do piersi.
W tym niemym uścisku upłynęła chwila… Patrzyli sobie w oczy… Dżemma i on, oboje byli smutni, ale wielkie szczęście czasem się tak czarno ubiera umyślnie… Szeptali z początku tak, że ledwie sami się słyszeć mogli.
Dżemma poszła zwolna wiodąc go za sobą ku krzesłu, a August obyczajem dawnym na podnóżku u kolan jej usiadł, patrząc w piękne oczy.
– Nie prawdaż? zdrowszą dziś jesteś? – szeptał król. – Uwierzyłaś że niemasz trwożyć się czego?
– A! – przerwało dziewczę, machinalnie ręką białą sięgając ku leżącej blizko lutni, a drugą poprawując pukle ciemnych włosów króla – a! nie ma miłości bez trwogi! Każdy skąpiec drży o skarby swoje.
– Bojaźńby szczęście zatruła, gdyby tak zawsze dręczyć nas miała – odparł August. – Drogich chwil szkoda jej dawać na pastwę.
– A chwile te tak krótkie! – westchnęła Dżemma – obliczone! niestety.
Zmarszczył się król i ujął rękę jej w dłonie.
– Nie przewiduj gorszej przyszłości niż się ona obiecuje – począł mówić. – Niestety, królowie żenić się nawet, tak jak żyć muszą nie dla siebie ale dla poddanych, za to małżeństwa ich serca nie wiążą. Zmusić mnie mogą do podania ręki przed ołtarzem, ale serca mojego nikt nie weźmie gwałtem… to do ciebie należy.
– Na długo?
– Na zawsze! – zawołał August – dopóki twoje dla mnie bić będzie, piękna Dżemmo!
Zwolna kołysać się zaczęła piękna jej główka, a uśmiech smętny błąkał się po wargach
– Dzielić się będę musiała z nią – mówiła – a! nienawidzę tę kobietę!
– To dziecko – rzekł August – zabawiać ją będzie stary król, który podobno kocha bardzo synową… a mnie zasłoni matka, która wie co mnie szczęśliwym uczynić może, i żyje tylko dla mnie.
Gdy to mówił, wejrzenia ich się spotkały, Dżemma zacisnęła usta, Augustowi zdało się, że w oczach jej znalazł wyraz wątpliwości i niedowierzania.
– Dżemma! – zawołał – ty jej nie znasz, ty ją sądzisz jak drudzy. Ona co czyni wszystko dla mnie, i jeśli się naraża ludziom, ja tego jestem przyczyną. Od kolebki pamiętam ją zawsze tak czułą, tak dla mnie wylaną. Siostry nawet zaniedbuje.
Włoszka nic nie odpowiadała, lecz wejrzenia jej nie okazywały aby przekonaną była.
– I ciebie – dodał król – winienem jej! Ona, tak surowa dla drugich, nam zostawuje swobodę, nami się opiekuje… ciebie kocha jak dziecię własne.
Podniósł głowę ku niej, jakby się domagał odpowiedzi. Dżemma jeszcze milczała, westchnęła tylko.
– Daj Boże – odezwała się po przestanku – aby się to nie zmieniło… Widziałam nieraz królowę przechodzącą z miłości do nienawiści tak skoro, tak gwałtownie.
– Nigdy bez przyczyny – począł król – oburza ją niewdzięczność, nie umie przebaczyć zdrady… a my na dworze, wśród ludzi, których łaskami obsypujemy, wystawieni jesteśmy ciągle na niespodziewane ciosy… Bona po królewsku wdzięczną być umie, lecz też i po królewsku karze.
Wzdrygnęła się ze strachu jakiegoś Dżemma.
– My we dwoje – ciągnął król dalej – my się przynajmniej od niej nie mamy czego obawiać, a wszystkośmy jej winni. Przyrzekła mnie bronić od przyszłej małżonki, z którą żyć nie będę zmuszony.
– A stary król? – spytała Dżemma.
– Ojciec nie zdoła nic, gdy królowa się oprze – mówił August. – Zmusi go ustąpić i pozostać obojętnym.
Myślała długo Włoszka, której lice się rozjaśniło nieco.
– Mówią, że was z nią, z nią – poczęła, z przyciskiem wymawiając wyraz ostatni – chcą wyprawić na Litwę… a ja! a mnie!
August głową potrząsnął.
– Ach nie – odparł – król jest temu przeciwny, matka mnie obronić potrafi. Litwa się oddawna domaga w. księcia, ale polscy senatorowie obawiają się rządów osobnych. Kraje połączone na pozór, ciągle się rozdwajają… trzeba unikać wszystkiego co je rozdziela.
– Co za życie! – ręce podnosząc i zakrywając twarz niemi, przerwała Włoszka. – Drżę na myśl jej przybycia, tego wesela, tej niewoli! Widziałam jej portret u królowej, piękna jest i młodsza odemnie!
– Nie! – gwałtownie zawołał August – ani krasy twojej ani duszy twojej nie ma, dziecko trwożliwe… Matka powiada że chora i że słabość jej wstręt obudzić musi.
Ale dlaczego ty mnie zmuszasz – dodał – karmić się tą rozmową okrutną? po co przewidywać? na co zawczasu goryczą się poić… Zaśpiewaj, marzmy!
I głowę złożył na jej kolanach.
– A, nie! to nie jest śpiewu godzina – odezwała się rzucając lutnię Włoszka – ja nie mogę śpiewać, gdy w duszy mam łzy… ani nakazać sobie pieśni, gdy mi się serce ściska… nie, nie…
Król nie nalegał.
W milczeniu ujął jej rękę białą i całując palce po jednemu lubował się tak, marzył, uśmiechał. Dżemma schyliła się nad skroń jego i położyła pocałunek na niej.
Tak byli zatopieni w sobie, że żadne z nich ani dosłyszało, ani postrzegło, jak cichutko podniosła się w drzwiach sypialni zasłona i twarz Bony z oczyma iskrzącemi ukazała.
Królowa patrzyła na nich długo z radością jakąś, ostrożnie opuściła kurtynę i znikła.
Dżemma podniosła się, August wstał, objął ją wpół i poszli razem stanąć w oknie, szepcząc niepochwyconemi wyrazy. Były to przysięgi miłośne.
Coś się zdawało czuwać nad niemi, w kurytarzach nie było najmniejszego ruchu, od komnat dalszych nie dochodził szelest żaden. Zapomnieli się tak długo, długo, i wchodząca dopiero karlica rozbudziła ich do życia.
Król natychmiast opuścił komnatę.
W nieszczęśliwą godzinę biedny Petrek Dudycz podniósł oczy i serce swe skłonił ku Włoszce. Zdawało mu się, że dla ubogiej sieroty, która nic oprócz łaski królowej nie miała, jego osoba i majętność były czemś bardzo ponętnem.
Karykaturalnej postaci, Dudycz którego wyszukane stroje czyniły brzydszym i śmieszniejszym jeszcze, na wiele rzeczy był ślepym… a im dłużej się tą spoźnioną miłością rozgrzewał, tem mocniejszego nabierał przekonania, że ona mu piękną Dżemmę zjednać musi.
Przystęp do niej, jak do innych panien fraucymeru, wprawdzie napotykał trudności i przeszkody, lecz Petrek wiele ich podarkami i groszem umiał zwyciężać.
Skąpy dopóki z soli fortunę budował, teraz rozkochany gotów był na największe ofiary.
Nad polskim fraucymerem królowej naówczas zwierzchni miała dozór ochmistrzyni wdowa, nie młoda już jejmość Klara Zamechska. Winna ona była to miejsce jedynie temu, że za młodu obracając się w kołach mieszczan i kupców włoskich w Krakowie, których za Kaźmierza dosyć tu napłynęło, nauczyła się nieźle po włosku.
Otyła, ociężała ale zdrowa i silna Zamechska, chodziła namarszczona, udając surową, starała się królowej przypodobać – ale ani Bona jej polubić, ani ona królowej pokochać się nie nauczyła.
Obawiała się i nienawidziła.
Lecz że obyczaj wymagał ciągłych zapewnień miłości, wierności, poświęcenia, ochmistrzyni miała je ciągle na ustach.
Читать дальше