Dudycz, który znał dobrze dwór, nie znalazł sobie lepszego nad nią sprzymierzeńca. Wiedział, że Zamechska chciwą była – począł od obsypania ją podarkami.
Baba kuta doskonale wiedziała o co chodziło, śmiała się w duszy z poczwarnego eleganta… ale go nie odtrąciła. W zbliżeniu się do niego nie było niebezpieczeństwa, bo Dudycz miał pewne zachowanie u królowej.
Petrek znalazł wreście raz wieczorem zręczność rozmówienia się sam na sam ze starą ochmistrzynią.
– Jejmościuniu – rzekł – śmiej się ze mnie jeśli chcesz; powiesz może, że w starym piecu djabeł pali, ale com ja temu winien, że oczy mam i serce w piersi. Zakochałem się..
– We mnie? – odparła biorąc się w boki Zamechska.
Dudycz począł się śmiać i w rękę ją pocałował.
– W Dżemmie – szepnął.
Zamechska ręce załamała.
– A toś się wybrał! – rzekła – prawda że późno, ale za to smacznego ci się kąska zachciało. Na całym dworze piękniejszej nie masz.
– Pewnie – odparł z dumą Petrek – bo ja smak mam; ale ta piękność uboga jest, a ja, dzięki Bogu, węzełek sobie przysposobiłem.
– I dzięki soli – szepnęła Zamechska.
– Sól zdrowa – rzekł Dudycz. – Sądzę, że królowa pani moja najłaskawsza, nie będzie temu przeciwną.
– A dziewczyna? – spytała ochmistrzyni.
– Kto ją zgadnie? – począł Dudycz – raz patrzy tak jakby się gniewała, czasem jakby się litowała.
– No… a jakby się kochała? – przerwała Zamechska – hę?
Dudycz głową potrząsnął.
– Nie – rzekł – ale toby może z czasem przyszło. Jabym ją złotem obsypał, jabym… – nie mógł dokończyć, ręce jego wyrażały tylko, że gotów był dla niej poświęcić wszystko.
Stara Zamechska miała czasem poruszenia dobrego serca. Żal się jej zrobiło tego człowieka śmiesznego, brzydkiego, który całe życie pracował na to, aby dla jednej dziewczyny, wyśmiewającej się z niego, patrzącej wysoko, wszystko a może nawet i życie w końcu stracił. Zbliżyła się do siedzącego i położyła mu rękę na ramieniu, litościwie spoglądając na niego.
– Słuchaj Dudycz – rzekła – chyba oczów nie masz. Żyjesz na dworze, a nie widzisz tego co wszystkim wiadome… Dżemmę kocha młody król, ona szaleje za nim… nasza pani na to przez szpary patrzy. Gdzieś tobie się z nim mierzyć!
Petrek słuchał na wpół osłupiały.
– Przecie się z nią nie ożeni! – dodał pomilczawszy.
Ochmistrzyni się rozśmiała.
Dudycz dodał spuszczając oczy.
– To co? – albo się ludzie z wdowami nie żenią?
Upór był nie do przełamania, Petrek począł dalej ciągnąć rzecz swoją.
– No, tak, pracowałem życie całe, uciułałem grosza. Chodziłem w prostej opończy dziurawej długo, a teraz widzicie jak się stroję. Otóż na to pracowałem, żeby mieć wszystko jak drudzy. Bławaty, aksamity, łańcuchy, woźniki, kolebki i żonę taką, aby mi jej ludzie zazdrościli. Innej nie chcę jak ta, a tę muszę mieć, niechaj będzie co chce…
I pięścią uderzył się w kolano.
– Cóż z tobą mówić – odparła ochmistrzyni. – Ja ci nic nie pomogę, ona teraz na ciebie patrzeć nie zechce.
– A potem? – zapytał Dudycz podnosząc oczy.
Śmiała się Zamechska; patrząc na śmiesznie wystrojonego, brzydkiego, niezgrabnego człowieka, razem litość i śmiech ją porywał.
– Mam ja ci to tłómaczyć – rzekła – czegoś się powinien sam był domyśleć? Królowej ona teraz potrzebna, aby młodego króla od tej żony, którą dla niego przywieźć mają, odciągała. Młody pan i stara pani nasza obsypują Włoszkę podarkami, ona teraz pierwsze oko w głowie… cóż ty możesz przeciwko nim?
Dudycz wstał z krzesła i zbliżył się do ucha prawie Zamechskiej.
– Nie takim ja głupi – odparł zniżając głos i ręką osłaniając usta. – Królowa i młody pan będą ją pieścili, bo im potrzebna, ale stary król także też coś znaczy; ks. Samuel, hetman, podskarbi, także ręce mają… Oni pewnie się zechcą pozbyć Włoszki… hę?
– A ty myślisz, że oni wszyscy, ile ich jest, naszej starej Włoszce i młodej podołają? – odparła ochmistrzyni.
– Młoda królowa także też coś będzie znaczyła – rzekł Dudycz.
– Więc żonę chcesz wziąć na upartego? gwałtem? a co ci potem będzie z niej? – spytała Zamechska. – Dasz jej radę?
Gburowata, głupowata twarz Dudycza przybrała na chwilę jakiś wyraz dziki i dziwny, błysnęły oczy – i Zamechska zrozumiała, że w tym człowieku, który się układał na dworaka, był drugi ukryty… z wolą żelazną i nielitościwym uporem.
Petrek milcząco spuścił oczy.
– To moja sprawa – rzekł. – Mówiłem jejmości: chcę mieć piękną i pokaźną żonę… jak ją dostanę, to ją sobie ułożę.
– Znalazłbyś przecie łatwiej drugą – przemówiła Zamechska.
– Kiedy mi ta w oko wpadła – rzekł Dudycz. – Ja wiem, że niełatwo ją przyjdzie uchodzić, alem na wszystko gotów… na wszystko…
To mówiąc, z kieszeni płaszczyka Petrek zaczął coś dobywać starannie obwiniętego w jedwabną chusteczkę. Ochmistrzyni przypatrywała się tym przygotowaniom z ciekawością.
Powolnie, systematycznie Dudycz rozwinął węzełek i dobył naprzód piękny pierścień z okiem, który, milcząc, sam włożył na palec ochmistrzyni. Nie opierała się temu i podziękowała mu skinieniem głowy i uśmiechem. Stara lubiła klejnoty, które wówczas zresztą wszyscy, mężczyzni i kobiety, nosili i cenili daleko więcej niż dzisiaj.
W chustce było jeszcze jedno pudełko, które Dudycz otworzył niemal z poszanowaniem. W niem, na dnie atłasowem, leżała spinka, w złoto oprawny rubin duży, który sam przez się był cenny, ale wartość kamienia nikła przy cudnej oprawie. Poznać było łatwo w robocie tej rękę włoskiego mistrza, który z miłością i zapałem rzeźbił to arcydzieło. Kamień obejmowały dwie figury kobiet, które się go dźwigać zdawały. Ciała ich, lekkie draperye, wieńce kwiatów oplatające dokoła ramę, były z różnobarwnego złota, srebra i emalij.
Zamechska patrzała zdumiona, a Dudycza twarz uśmiechała się tryumfem.
– Myślicie – rzekł – że tę fraszkę łatwo za psie pieniądze kupić było? Ho! bo! wioseczkęby może dostał za to, co mnie ona kosztowała. Królowaby się nie powstydziła jej nosić.
To mówiąc, zwolna zamknął pudełko i wręczył je ochmistrzyni.
– Znajdźcie sposób oddać to odemnie pięknej Dżemmie – rzekł. – Ja o nic w zamian nie proszę, nic a nic, nawet o spojrzenie. Chcę żeby przyjęła i nosiła…
– A jak nie przyjmie? – spytała Zamechska.
Rozśmiał się Dudycz.
– Nie byłaby Włoszką – rzekł. – Naprzód jej pokażecie, niech się przypatrzy, potem…
Dudycz wydał się ochmistrzyni nie tak głupim jak wprzódy.
– Nawet Bóg zapłać nie żądam – dodał. – Nic, tylko żeby czasem to cacko włożyła. Są klejnoty, które mają czarodziejską siłę…
Stara, która święcie wierzyła w czary, pudełeczko bojaźliwie postawiła na stole.
Petrek się uśmiechnął.
– Będę wam bardzo wdzięczen, gdy jej to oddacie i powiecie tylko że odemnie, który jestem i będę jej sługą i niewolnikiem.
Ochmistrzyni milczała, nie miała już co mówić z upartym, który wszystko przewidywał a niczem zrażać się nie dawał.
Dudycz też, jakby spełnił to po co się tu wcisnął, pożegnał zaraz Zamechską. Miał już na myśli co innego. Otworzyły mu się oczy. Zamiast protekcyi starej królowej, potrzebniejszą mu była daleko pomoc tych ludzi, którzy przy starym królu stali, bo tym Włoszka miała się stać zawadą.
Читать дальше