– Bardzo rozsądnie przystępujesz pan do rzeczy – mówiła. – Wprawdzie ze sreber i serwisu niewielka będzie pociecha, ale skup weksli Łęckiego jest arcydziełem… Znać kupca!…
Usłyszawszy taką pochwałę Wokulski otworzył biurko, poszukał w nim i za chwilę wydobył paczkę weksli.
– Te same? – rzekł pokazując je pani Meliton.
– Tak. Chciałabym mieć te pieniądze!… – odpowiedziała z westchnieniem.
Wokulski ujął paczkę w obie ręce i rozdarł ją.
– Znać kupca?… – spytał.
Pani Meliton przypatrzyła mu się ciekawie i kiwając głową mruknęła:
– Szkoda pana.
– Dlaczegóż to, jeżeli łaska?…
– Szkoda pana – powtórzyła. – Sama jestem kobietą i wiem, że kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą.
– Czy tak?
– Siłą piękności, zdrowia, pieniędzy…
– Rozumu… – wtrącił Wokulski jej tonem.
– Rozumu nie tyle, prędzej pięści – dodała pani Meliton z szyderczym uśmiechem. – Znam dobrze moją płeć i nieraz miałam okazję litować się nad naiwnością męską.
– Dla mnie niech pani sobie nie zadaje tego trudu.
– Myślisz pan, że nie będzie potrzebny? – spytała patrząc mu w oczy.
– Łaskawa, pani – odparł Wokulski – jeżeli panna Izabela jest taką, jak mi się wydaje, to może mnie kiedyś oceni. A jeżeli nią nie jest, zawsze będę miał czas rozczarować się…
– Zrób to wcześniej, panie Wokulski, zrób wcześniej – rzekła podnosząc się z fotelu. – Bo wierz mi, łatwiej wyrzucić tysiące rubli z kieszeni aniżeli jedno przywiązanie z serca. Szczególniej, gdy się już zagnieździ. A nie zapomnij pan – dodała – dobrze umieścić mój kapitalik. Nie darłbyś paru tysięcy, gdybyś wiedział, jak ciężko nieraz trzeba na nie pracować.
W maju i czerwcu wizyty pani Meliton stały się częstszymi, ku zmartwieniu Rzeckiego, który podejrzewał spisek. I nie mylił się. Był spisek, ale przeciw pannie Izabeli; stara dama dostarczała ważnych informacyj Wokulskiemu, ale dotyczących tylko panny Izabeli. Zawiadamiała go mianowicie: w których dniach hrabina wybiera się ze swoją siostrzenicą na spacer do Łazienek.
W takich wypadkach pani Meliton wpadała do sklepu i zrealizowawszy sobie wynagrodzenie w formie kilku- lub kilkunastorublowego drobiazgu, mówiła Rzeckiemu dzień i godzinę.
Dziwne to bywały epoki dla Wokulskiego. Dowiedziawszy się, że jutro będą panie w Łazienkach, już dziś tracił spokojność. Obojętniał dla interesów, był rozdrażniony; zdawało mu się, że czas stoi w miejscu i że owe jutro nie nadejdzie nigdy. Noc miał pełną dzikich marzeń; niekiedy w półśnie, półjawie szeptał:
„Cóż to jest w rezultacie?… nic!… Ach, jakież ze mnie bydlę…”
Lecz gdy nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie zobaczyć zachmurzonego nieba, i znowu do południa czas rozciągał mu się tak, że w jego ramach mógł był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś okropną goryczą.
„Czyliż to może być miłość?…” – zapytywał sam siebie z desperacją.
Rozgorączkowany, już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Co chwilę zdawało mu się, że spotyka wracający powóz hrabiny, to znowu, że jego rwące się z cugli konie idą zbyt wolno.
Znalazłszy się w Łazienkach wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem, i siedział bez ruchu, z oczyma skierowanymi w stronę pałacu, zapominając o świecie.
Nareszcie na końcu alei ukazały się dwie kobiece figury, czarna i szara. Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.
„One!… Czy mnie choć zatrzymają?…”
Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nich jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest panna Izabela: prowadzi ciotkę i o czymś z nią rozmawia.
Wokulski przypatruje się jej i myśli:
„No i cóż jest w niej nadzwyczajnego?… Kobieta jak inne… Zdaje mi się, że bez potrzeby szaleję na jej rachunek…”
Ukłonił się, panie się odkłoniły. Idzie dalej nie odwracając głowy, ażeby się nie zdradzić. Nareszcie ogląda się: obie panie znikły między zielonością.
„Wrócę się – myśli – jeszcze raz spojrzę… Nie, nie wypada!”
I czuje w tej chwili, że połyskująca woda sadzawki ciągnie go z nieprzepartą siłą.
„Ach, gdybym wiedział, że śmierć jest zapomnieniem… A jeżeli nie jest?… Nie, w naturze nie ma miłosierdzia… Czy godzi się w nędzne ludzkie serce wlać bezmiar tęsknoty, a nie dać nawet tej pociechy, że śmierć jest nicością?”
Prawie w tym samym czasie hrabina mówiła do panny Izabeli:
– Coraz bardziej przekonywam się, Belu, że pieniądze nie dają szczęścia. Ten Wokulski zrobił świetną jak dla niego karierę, lecz – cóż stąd?… Już nie pracuje w sklepie, ale nudzi się w Łazienkach. Uważałaś, jaką on ma znudzoną minę?
– Znudzoną? – powtórzyła panna Izabela. – Mnie on wydaje się przede wszystkim zabawnym.
– Nie dostrzegłam tego – zdziwiła się hrabina.
– Więc… nieprzyjemnym – poprawiła się panna Izabela.
Wokulski nie miał odwagi wyjść z Łazienek. Chodził po drugiej stronie sadzawki i z daleka przypatrywał się migającej między drzewami szarej sukni. Dopiero później spostrzegł, że przypatruje się aż dwom szarym sukniom, a trzeciej niebieskiej, że żadna z nich – nie należy do panny Izabeli.
„Jestem piramidalnie głupi” – pomyślał.
Ale nic mu to nie pomogło.
Pewnego dnia, w pierwszej połowie czerwca, pani Meliton dała znać Wokulskiemu, że jutro w południe panna Izabela będzie na spacerze z hrabiną i – z prezesową. Drobny ten wypadek mógł mieć pierwszorzędne znaczenie.
Wokulski bowiem od pamiętnej Wielkanocy parę razy odwiedzał prezesową i poznał, że staruszka jest mu bardzo życzliwa. Zwykle słuchał jej opowiadań o dawnych czasach, rozmawiał o swoim stryju, nawet ostatecznie umówił się o nagrobek dla niego. W toku tej wymiany myśli, nie wiadomo skąd, wplątało się imię panny Izabeli tak nagle, że Wokulski nie mógł ukryć wzruszenia; twarz mu się zmieniła, głos stłumił się.
Staruszka przyłożyła binokle do oczu i wpatrzywszy się w Wokulskiego spytała:
– Czy mi się tylko wydaje, czyli też panna Łęcka nie jest ci obojętną?
– Prawie nie znam jej… Mówiłem z nią raz w życiu… – tłomaczył się zmieszany Wokulski.
Prezesowa wpadła w zamyślenie i kiwając głową szepnęła:
– Ha…
Wokulski pożegnał ją, ale owe 350 350 owe – dziś: owo. [przypis edytorski]
„ha…” utkwiło mu w pamięci. W każdym razie był pewny, że w prezesowej nie ma nieprzyjaciółki. I otóż w niecały tydzień po tej rozmowie dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną i z panną Izabelą na spacer do Łazienek. Czyżby dowiedziała się, że panie go tam spotykają?… A może chce ich zbliżyć?…
Wokulski spojrzał na zegarek: była trzecia po południu.
„Więc to jutro – pomyślał – za godzin… dwadzieścia cztery… Nie, nie tyle… Za ileż to?…”
Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe. Ogarnął go niepokój; nie jadł obiadu; fantazja rwała się naprzód, ale trzeźwy rozum hamował ją.
„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz albo która z pań zachoruje?”
Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:
„No, zobaczymy, co będzie jutro… A może mnie nie zatrzymają?… Zresztą panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet niezwykle piękna, ale tylko panna, nie nadprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie ładnych chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy. Odepchnie mnie?… Dobrze!… Z tym większym rozmachem padnę w objęcia innej…”
Читать дальше