– Mnie się zdaje, że jest to dość po obywatelsku dostarczyć konsumentom tańszego towaru i złamać monopol fabrykantów, którzy zresztą tyle mają z nami wspólnego, że wyzyskują naszych konsumentów i robotników.
– Tak pan sądzisz?… Nie pomyślałem o tym. Mnie zresztą nie obchodzą fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj…
– Czym można panom służyć? – odezwała się nagle, zbliżywszy się do nich, panna Izabela.
Książę i Wokulski powstali.
– Jakże jesteś dziś piękna, kuzynko – rzekł książę ściskając ją za rękę. – Żałuję doprawdy, że nie jestem moim własnym synem… Chociaż – może to i lepiej! Bo gdybyś mnie odrzuciła, co jest prawdopodobne, byłbym bardzo nieszczęśliwy… Ach, przepraszam!… – spostrzegł się książę. – Pozwolisz, kuzynko, przedstawić sobie pana Wokulskiego. Dzielny człowiek, dzielny obywatel… to ci wystarczy, wszak prawda?…
– Mam już przyjemność… – szepnęła panna Izabela odpowiadając na ukłon.
Wokulski spojrzał jej w oczy i dostrzegł takie przerażenie, taki smutek, że go znowu opanowała desperacja.
„Po com ja tu wchodził?…” – pomyślał.
Spojrzał na framugę okna i znowu zobaczył młodego człowieka, który ciągle siedział sam nad nietkniętym talerzem zasłaniając oczy ręką.
„Ach, po com ja tu przyszedł, nieszczęśliwy…” – myślał Wokulski czując taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
– Może pan choć wina pozwoli? – pytała panna Izabela przypatrując mu się ze zdziwieniem.
– Co pani każe – odparł machinalnie.
– Musimy się lepiej poznać, panie Wokulski – mówił książę. – Musisz pan zbliżyć się do naszej sfery, w której, wierz mi, są rozumy i szlachetne serca, ale – brak inicjatywy…
– Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytułu… – odparł Wokulski chcąc cośkolwiek odpowiedzieć.
– Przeciwnie, masz pan… jeden tytuł: pracę, drugi: uczciwość, trzeci: zdolności, czwarty: energię… Tych tytułów nam potrzeba do odrodzenia kraju, to nam daj, a przyjmiemy cię jak… brata…
Zbliżyła się hrabina.
– Pozwoli książę?… – rzekła. – Panie Wokulski…
Podała mu rękę i poszli oboje do fotelu prezesowej.
– Oto jest, prezesowo, pan Stanisław Wokulski – odezwała się hrabina do staruszki ubranej w ciemną suknię i kosztowne koronki.
– Siądź, proszę cię – rzekła prezesowa wskazując mu krzesło obok. – Stanisław ci na imię, tak?… A, z którychże to Wokulskich?…
– Z tych… nie znanych nikomu – odparł – a najmniej chyba pani.
– A nie służyłże twój ojciec w wojsku 240 240 w wojsku – mowa tu o wojsku Królestwa Kongresowego (1815–1831). [przypis redakcyjny]
?
– Ojciec nie, tylko stryj.
– I gdzież to on służył, nie pamiętasz?… Czy nie było mu na imię także Stanisław?
– Tak, Stanisław. Był porucznikiem, a później kapitanem w siódmym pułku liniowym…
– W pierwszej brygadzie, drugiej dywizji – przerwała prezesowa. – Widzisz, moje dziecko, że nie jesteś mi tak nie znany… Żyjeż on jeszcze?…
– Umarł przed pięcioma laty.
Prezesowej zaczęły drżeć ręce. Otworzyła mały flakonik i powąchała go.
– Umarł, powiadasz?… Wieczny mu odpoczynek!… Umarł… A nie zostałaż ci jaka po nim pamiątka?
– Złoty krzyż…
– Tak, złoty krzyż… I nicże więcej?
– Miniatura stryja z roku 1828, malowana na kości słoniowej.
Prezesowa coraz częściej podnosiła flakonik; ręce drżały jej coraz silniej.
– Miniatura… – powtórzyła. – A wieszże, kto ją malował?… I nicże więcej nie zostało?
– Była jeszcze paczka papierów i jakaś druga miniatura…
– Coże się z nimi dzieje?… – nalegała coraz niespokojniej prezesowa.
– Te przedmioty stryj sam opieczętował na kilka dni przed śmiercią i kazał włożyć je do swojej trumny.
– A… a!… – szepnęła staruszka i rzewnie się rozpłakała.
W sali zrobił się ruch. Przybiegła zatrwożona panna Izabela, potem hrabina, wzięły prezesową pod ręce i z wolna wyprowadziły do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego zwróciły się wszystkie oczy. Zaczęto z cicha szeptać.
Widząc, że wszyscy na niego patrzą i o nim mówią, Wokulski zmieszał się. Ażeby jednak pokazać obecnym, że ta osobliwa popularność nic go nie obchodzi, wypił jeden po drugim dwa kieliszki wina stojące na stoliku i wtedy spostrzegł, że jeden kieliszek, z winem węgierskim, należał do jenerała, a drugi, z czerwonym, do biskupa.
„Ładnie się urządzam – rzekł do siebie. – Gotowi jeszcze powiedzieć, że zrobiłem afront staruszce, ażeby wypić wino jej sąsiadom…”
Wstał z zamiarem wyjścia i zrobiło mu się gorąco na myśl o defiladzie przez dwa salony, w których czekają go rózgi spojrzeń i szeptów. Ale zabiegł mu drogę książę mówiąc:
– Pewnie rozmawialiście państwo z prezesową o bardzo dawnych czasach, kiedy aż do łez doszło. Prawda, że zgadłem?… Wracając do tematu, który nam przerwano, czy nie sądzisz pan, że dobrze byłoby założyć w kraju polską fabrykę tanich tkanin?…
Wokulski potrząsnął głową.
– Wątpię, ażeby się to udało – odparł. – Trudno myśleć o wielkich fabrykach tym, którzy nie mogą zdobyć się na małe ulepszenia w już istniejących…
– Mianowicie?…
– Mówię o młynach – ciągnął Wokulski. – Za parę lat będziemy sprowadzali nawet mąkę, bo nasi młynarze nie chcą zastąpić kamieni – walcami.
– Pierwszy raz słyszę?… Siądźmy tu – mówił książę ciągnąc go do obszernej framugi – i opowiedz pan, co to znaczy?
W salonach tymczasem rozmawiano.
– Jakaś zagadkowa figura ten pan – mówiła po francusku dama w brylantach do damy w strusim piórze. – Pierwszy raz widziałam prezesową płaczącą.
– Naturalnie, historia miłosna – odpowiedziała dama z piórem. – W każdym razie zrobił ktoś złośliwego figla hrabinie i prezesowej wprowadzając tego jegomościa.
– Przypuszczasz pani, że…
– Jestem pewna – odparła wzruszając ramionami. – Niech pani wreszcie spojrzy na niego. Maniery bardzo złe, ale cóż to za fizjognomia, jaka duma!… Szlachetnej rasy nie ukryje się nawet pod łachmanami.
– Zadziwiające!… – mówiła dama w brylantach. – Bo i ten jego majątek, jakoby zrobiony w Bułgarii…
– Naturalnie. To zarazem tłomaczy, dlaczego prezesowa pomimo bogactw tak mało wydaje na siebie.
– I książę bardzo na niego łaskaw…
– Przez litość, czy nie za mało?… Niech tylko pani spojrzy na nich obu…
– Sądziłabym, że nie ma ani śladu podobieństwa.
– Zapewne, ale… ta duma, pewność siebie… Z jaką oni swobodą rozmawiają…
Przy innym stoliku naradzali się trzej panowie.
– No, hrabina zrobiła zamach stanu – mówił brunet z grzywką.
– I udał się jej. Ten Wokulski trochę sztywny, ale ma w sobie coś – odpowiedział pan siwy.
– W każdym razie kupiec…
– Czymże kupiec gorszy od bankierów?
– Kupiec galanteryjny, sprzedaje portmonetki – nalegał brunet.
– My czasami sprzedajemy herby… – wtrącił trzeci, szczupły staruszek z siwymi faworytami.
– Jeszcze zechce ożenić się tutaj…
– Tym lepiej dla panien.
– Ja bym mu sam oddał córkę. Człowiek, słyszę, porządny, bogaty, posagu nie strwoni…
Koło nich szybko przeszła hrabina.
– Panie Wokulski – rzekła wyciągając wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski przybiegł do niej. Podała mu rękę i we dwoje opuścili salon. Osamotnionego księcia zaraz otoczyli mężczyźni; niektórzy prosili go, ażeby zapoznał ich z Wokulskim.
Читать дальше