Nazajutrz o ósmej był już w biurze. Przejrzał korespondencję, podyktował pannie Celinie kilka listów i wyszedł do Izby Skarbowej, by z prezesem Czakowskim ostatecznie uzgodnić rozrachunki z tytułu podatków komunalnych. Czakowski przyjął go mniej serdecznie, niż zwykle. Nie zaczął od pytania, którem zawsze witał Murka: – Kiedyż doktór zdecyduje się przejść z tego swego magistratu do nas? Natomiast powiedział, że jest zajęty i skierował Murka do swego zastępcy, doktora Żytniewicza.
Tu go też po upływie kwadransa złapał telefon panny Celiny.
– Był pan prezydent – mówiła przestraszonym głosem – strasznie się pieklił, że pana doktora niema, że wczoraj coś polecił panu doktorowi, a to nie jest wykonane…
Murek mruknął „dobrze”, przeprosił Żytniewicza i popędził do magistratu. Pamiętał o wczorajszem zarządzeniu prezydenta, lecz nie brał tej dyspozycji poważnie. I teraz chciał mu to wyperswadować, to też nie zachodząc do siebie, odrazu poszedł do Niewiarowicza.
– Pan prezydent mnie szukał? – zwrócił się do sekretarza Więcka.
– Tak. Bardzo się gniewał.
– Zaraz go udobrucham – uśmiechnął się i zawrócił do drzwi gabinetu, lecz sekretarz zatrzymał go:
– Pan prezydent zabronił kogokolwiek wpuszczać bez meldowania. Ja zaraz pana doktora zamelduję.
– Zwarjowałeś pan, panie Więcek? – żachnął się Murek. – Ja mam się meldować?!
– Cóż ja poradzę – rozłożył ręce – taki rozkaz.
– Ha, no to idź pan.
Więcek znikł bezszelestnie za drzwiami i po chwili wrócił:
– Pan prezydent prosi zaczekać.
– Czy tam ktoś jest?
– Nie, panie doktorze.
Murek spojrzał nań pytającym wzrokiem, lecz Więcek wbił oczy w biurko. Dwie maszynistki pod ścianą zerkały zaciekawione w stronę Murka.
Zaczął chodzić po pokoju. Minęło pięć minut, dziesięć. Czuł, że maszynistki nie spuszczają zeń oczu.
– Może pan doktór spocznie? – podsunął mu krzesło Więcek.
– Nie, dziękuję.
Starał się zachować spokój, lecz przychodziło mu to z trudnością:
– W tem musi coś być – powtarzał w myśli – musi coś być.
Po kwadransie dzwonek zabrzęczał trzykrotnie i Murek natychmiast wszedł do gabinetu. Niewiarowicz z ponurą miną i jakby ociągając się, podał mu rękę zza biurka.
– Dziwię się bardzo – zaczął oschłym tonem – że zaniedbuje pan swoje obowiązki. Nie mogę tolerować tego, bym musiał w godzinach urzędowych szukać swoich podwładnych po całem mieście.
– Byłem w Izbie Skarbowej, panie…
– To już nie należało do pana. O ile się nie mylę, wydałem panu wczoraj polecenie przekazania spraw podatkowych właściwemu referentowi. Tymczasem był pan łaskaw nie zastosować się… Tak… Zlekceważyć moje zlecenie. Ani pan Lassota, ani pan Kubinowski nic od pana nie dostali. To jest przeciwne mojemu pojęciu o porządku.
– Panie prezydencie. Bardzo przepraszam, ale sądziłem, że to nie jest aż tak pilne. Pozatem myślałem, że… zdawało mi się, że pan był zadowolony z mojego…
– Panie doktorze – przerwał Niewiarowicz – pan sądził, pan myślał, to panu wolno. Ale nie wolno panu ignorować moich dyspozycyj. Tak. Ma pan ściśle określony zakres spraw i proszę do nich wrócić. Jeżeli zaś to panu nie odpowiada… Ha… Wspominał pan, iż Czakowski ciągnie pana do siebie. Cóż?… W skarbowości można zrobić karjerę. Osobiście radziłbym panu… Tak. Tam dostałby pan etat…
Niewiarowicz dotychczas siedział nieruchomo i wyraźnie unikał wzroku Murka. Teraz wstał i zbliżył się do niego.
– Etatby pan dostał – powtórzył zachęcającym tonem. – Słowo daję, że życzę panu jak najlepiej. Jeżeliby pan chciał, to mogę nawet pomówić o tem z Czakowskim. Tak. Co?
Murek patrzał nań szeroko otwartemi oczyma:
– Ależ, panie prezydencie – wyjąkał. – Ja wcale nie miałem zamiaru… I dlaczego?… Przepraszam, jeżeli zawiniłem i na przyszłość…
– Na przyszłość – wpadł mu w słowa Niewiarowicz – powinien pan oceniać życzliwe rady. Ot co! Widzę, że panu praca w samorządzie nie odpowiada. Pan jest młody, doktorze, i życie przed panem. Tak. A tutaj co?… No, panie Franciszku, niech pan raz posłucha doświadczonej rady starego człowieka. Tak będzie najlepiej. Dla pana….
Murek oparł się ręką o krzesło. Teraz już nie wątpił, że wchodzą tu w grę owe niedorzeczne zarzuty Gąsowskiego, o których mówił Boczarski. Postanowił rzecz postawić jasno.
– Panie prezydencie – zaczął – mówiono mi, że wczoraj na bankiecie radca Gąsowski wyraził w stosunku do mnie, czy do mojej przeszłości jakieś podejrzenia. Otóż zapewniam pana prezydenta, że nigdy, pod żadnym względem nie zrobiłem nic takiego, czegobym musiał wstydzić się, cobym musiał ukrywać. I jeżeli dlatego pan prezydent chce, bym się usunął, gotów jestem świadkami udowodnić…
Głos mu uwiązł w gardle. Niewiarowicz poczerwieniał i wybuchnął:
– Co pan! Co znowu! Zbiera pan jakieś idjotyczne plotki po mieście, imputuje mi pan jakieś konszachty, inwigilacje… Co za bzdury! Mnie tam nie obchodzi czyjeś gadanie. Może pan myślisz, że boję się kogoś? Że wystarczy palcem kiwnąć, żebym już dudy w miech?… Pan mnie obrażasz, panie Murek! Tak. Pan nie zdaje sobie sprawy z tego, że mówi pan do Niewiarowicza, herbu Pomian! Pluję na wszelkie stosunki. Rozumie pan? Niewiarowicze swemi szablami wyrąbali swoją niezależność. Jacek Niewiarowicz kazał biskupowi Hromieszce wlepić dwadzieścia nahajów w goły tyłek, gdy ten ośmielił się mu grozić królewskim trybunałem! Rozumiesz pan? A pan mnie tu posądzasz o to, że się kogoś lękam?… Tak?… To jest, wybacz pan, bezczelność, panie Murek…
Z rozmachem uderzył pięścią w stos papierów, aż kałamarze podskoczyły na biurku.
– Nic mnie pańska przeszłość nie obchodzi i nic niczyje gadania – sapał, rozgarniając i burząc swoje siwe włosy, aż się nastroszyły i nad czerwoną od gniewu twarzą wyglądały, jak rozwichrzony srebrny płomień. – Pan nie masz nawet szacunku dla zwierzchnika. Tak. Ale ja panu zakazuję występować przedemną z czemś podobnem. Ja to wykluczam raz nazawsze.
Niewiarowicz dyszał ciężko i tak był podniecony, że bez celu przekładał i przestawiał gwałtownemi ruchami różne przedmioty na biurku. Cały ten wybuch był dla Murka niezrozumiały. Wspominając o bankiecie, nie użył przecie żadnego słowa niestosownego! Nie miał najmniejszego zamiaru urażenia prezydenta i milczał teraz, ostatecznie zdezorjentowany, chociaż ucieszył się tem, że owa opowiedziana przez Boczarskiego historyjka nie miała nic wspólnego z rażącą zmianą w ustosunkowaniu się doń Niewiarowicza.
Po dłuższem milczeniu Murek odezwał się:
– Bardzo przepraszam, panie prezydencie, nie miałem ani w myśli czemkolwiek pana dotknąć.
Niewiarowicz zakaszlał, mruknął coś pod nosem i pochylił się nad papierami.
– Zaraz, według życzenia pana prezydenta, oddam te referaty Lassocie i Kubinowskiemu.
– Niech pan przedtem mnie to pokaże – kiwnął głową Niewiarowicz.
Murek skłonił się i wyszedł. Z miny Więcka i maszynistek wywnioskował, że podsłuchiwali. Zresztą i podsłuchiwać nie potrzebowali. Prezydent krzyczał na cały gmach. W każdym razie odczuł wyraźnie zmianę swojej sytuacji. Jeszcze wczoraj za podsłuchiwanie zrobiłby im surową wymówkę. Dziś musiał udać, że niczego nie spostrzega.
Panna Celina, wątła, anemiczna blondynka, przywitała Murka wystraszonem spojrzeniem. Widocznie nasłuchała się już od innych sprawozdań z awantury w gabinecie prezydenta.
Читать дальше