Z sąsiedniego pokoju dolatywały zmieszane piskliwe głosy.
– Tfu! – splunął Marciejonek. – Wstydu przed ludźmi nie ma.
Bezceremonialnie zastukał pięścią do drzwi. Chrapliwe dźwięki harmonii i piski umilkły nagle, natomiast rozległ się poirytowany głos:
– Kogo tam diabli przynieśli?
– Telegram.
– Co?
– Mówię: telegram.
– No więc właź, cymbale jeden!
Marciejonek, ociągając się, uchylił drzwi i powiedział:
– Ja tam nie mam po co wchodzić i na takie rzeczy patrzeć, żeby grzech na stare plecy brać.
W odpowiedzi usłyszał piskliwy śmiech i kilka głośnych przekleństw. Przez szparę ujrzał nieduży pokój oświetlony kopcącą naftową lampą, stół, gęsto zastawiony butelkami, i siedzące przy nim obie Paraszkówny, te „bezwstydne dziwki”, o których sam proboszcz powiedział z ambony, że są zakałą całej okolicy i sieją zgorszenie. Z pokoju bił gorący zaduch piwa, wódki i cebuli.
– Idź, Wańka, i odbierz telegram – odezwał się z kąta gruby głos.
Po podłodze zastukały leniwie ciężkie buty i przed Marciejonkiem stanął Wańka, piętnastoletni wyrostek, ze swoją harmonią, przewieszoną na rzemieniu przez ramię. Oczy miał czerwone jak królik, twarz spoconą i błyszczącą.
– Dawajcie – zatoczył się, wyciągając rękę.
– Należy się złotówka – burknął Marciejonek i podał mu depeszę.
– Przeczytaj – warknął głos z kąta.
Chłopiec bezceremonialnie zsunął ze stołu kilka pustych butelek, rozłożył depeszę, zamyślił się i widocznie doszedłszy do przekonania, że harmonia będzie mu przeszkadzała w czytaniu, odstawił ją na okno. Chodząc, człapał ogromnymi buciskami, których cholewy sięgały mu prawie do połowy chudych ud.
– No, prędzej – zirytował się głos w kącie.
– Już, panoczku, już… „Jaśnie wielmożny pan Paweł Dalcz. Przyjeżdżaj natychmiast… Ojciec zmarł tragicznie…” Napisano „tragicznie”… co to znaczy?…
– Czytaj – huknął głos mężczyzny i jednocześnie zatrzeszczały sprężyny łóżka.
– „…Grozi ruina… Wszyscy potraciliśmy głowy… W tobie ratunek… Matka”. To i wszystko, panoczku.
– To niby czyj ojciec? – zapytała jedna z Paraszkówien, ściągając na plecach rozchełstaną bluzkę.
– O, głupia! Toż jego, Pawła – wzruszyła ramionami druga.
– Złotówka się należy – gniewliwie przypomniał się Marciejonek.
Tymczasem z posłania wstał sam gospodarz. Był tylko w koszuli i w kalesonach, wielki, barczysty, szedł z pochyloną głową, chwiejąc się i zataczając. Gdy głowa jego znalazła się w kręgu lampy, Marciejonek zobaczył porośniętą, od wielu dni niegoloną twarz, zmierzwione włosy i brudne ręce, w których trząsł się arkusik depeszy. Koszula też była brudna i w wielu miejscach podarta.
Podniósł głowę i usiłował skupić myśli. Jego brwi wykonały kilka ruchów.
– Wańka! – zawołał – biegaj do Lejby i powiedz, żeby pożyczył konia. Jeżeli nie zechce dać tobie, to niech sam mnie zawiezie na stację… Czekaj… i żeby wziął dla mnie pięćdziesiąt złotych.
– On nie da – z rezygnacją zauważył Wańka.
– Musi dać! Powiedz mu, że mój ojciec umarł i zostawił mi wielki spadek. Tak. I powiedz, że zgadzam się na ten ogród. Nawet i na trzy lata, jak on sam chce, byle dał pieniądze i byle pożyczył konia. Rozumiesz?
– Nie da…
– Nie twoja rzecz, ty parszywe szczenię! Marsz, a jak nie da, to tobie wszystkie zęby wybiję! No, jazda!
Wańka, nie śpiesząc się, naciągnął połatany kożuch, nasunął na oczy czapkę i wyszedł.
– Złotówka się należy – chrząknął Marciejonek.
– Jaka złotówka? – przeciągnął się Paweł Dalcz.
– Za telegram.
– Będę ci winien.
– Niech pan da, ja jestem biedny człowiek. Taka zawieja, błądziłem…
– Dałbym ci, ale nie mam – zastanowił się. – Zresztą czekaj, przyda ci się to?
Zdjął ze ściany skórzaną torbę myśliwską i podał staremu.
– Pewno, że się przyda, dziękuję panu.
– O, jaki mądry! – zerwała się młodsza z dziewcząt. – Oddaj to! To warte z dziesięć złotych. Paweł, nie dawaj tego jemu!
– Odczep się, ty szantrapo 63 63 szantrapa (obelż.) – złośliwa, kłótliwa kobieta. [przypis edytorski]
– odepchnął ją Marciejonek.
– Nie twoja rzecz! – krzyknął Dalcz. – Idź, przynieś mi wody. Muszę się umyć i ogolić. A ty, Saszka, poszukaj w szafie, czy nie znajdzie się jaka koszula, i te buciki trzeba oczyścić.
Posłaniec wyszedł, a dziewczęta w milczeniu zabrały się do spełniania poleceń. Paweł tymczasem robił przegląd garderoby. Jedyne ubranie, jakie mógł włożyć, było poplamione i nie miało guzików. Ten łajdak Wańka pewnie poobcinał. Ostatecznie można sobie poradzić agrafkami, i tak pod futrem nie będzie widać… Nagle przypomniał sobie, że wczoraj posłał Lejbie futro do zamiany na kożuch, zostawała tylko burka 64 64 burka – dawne wierzchnie okrycie z grubej tkaniny, rodzaj obszernej peleryny z kapturem, zwykle używanej podczas podróży. [przypis edytorski]
, bo przecie do Warszawy w kożuchu jechać niepodobna. I burka zresztą, stanowczo za lekka na taki mróz, wyglądała fatalnie. Na prawym rękawie widniała wielka dziura, którą wypalił sobie papierosem, gdy się upił w miasteczku…
– Sasza! – krzyknął – zobacz no tu, czy nie dałoby się jakoś załatać?
Po dłuższych oględzinach Saszka orzekła, że nie ma czym, bo „wypustów takich dużych nie najdziesz”.
Wreszcie jako tako garderoba została skompletowana. Umył się zimną jak lód wodą i to go nieco wytrzeźwiło, przynajmniej o tyle, że mógł się ogolić bez obawy pozacinania się. Pociąg z Wormiszek odchodził o pierwszej w nocy, teraz zaś, jak zapewniała starsza Paraszkówna, nie mogło być więcej, jak jedenasta. Zegarka już od dawna w domu nie było ani na lekarstwo.
„Jeżeli Lejba się nie zgodzi, sam pójdę do niego” – myślał Paweł. „Muszę być jutro w Warszawie”.
Jednakże nadspodziewanie Lejba się zgodził. Usłyszeli brzęk dzwonka jego sanek, a po chwili on sam zjawił się wraz z Wańką.
– No, Lejba – przywitał go Paweł – przywiozłeś pięćdziesiąt złotych?
– Po co wielmożnemu panu pięćdziesiąt? Bilet do Warszawy kosztuje tylko dwadzieścia siedem.
– Cóż ty sobie myślisz, że ja trzecią klasą pojadę?
– Jak kto nie ma nawet na trzecią… – zaśmiał się Żyd pojednawczo. – A czyż to wielmożny pan nie jeździł trzecią?
– Tak, ale teraz to co innego. Nie mówił ci Wańka? Spadek wielki otrzymałem.
– Daj Boże, na zdrowie… To tatunio umarł?
– Umarł. Całą fabrykę mnie zostawił. Rozumiesz? Wiesz, co to za firma „Bracia Dalcz i Spółka”?… Miliony…
– Co nie mam wiedzieć? Pewnie, że wiem. Wielmożnemu panu na parę lat starczy.
Paweł zaśmiał się:
– Myślisz, że nie na dłużej? Głupi jesteś.
– Daj Boże do śmierci.
– No, dawaj te pięćdziesiąt złotych, już chyba czas jechać.
Żyd sięgnął do kieszeni i położył na stole sześć pięciozłotowych monet.
– Przecie to tylko trzydzieści – udał zdziwienie Paweł.
– Więcej nie mogę, nie mam – cofnął się Lejba i zapiął kożuch.
Paweł Dalcz chciał coś powiedzieć, lecz machnął ręką i zgarnął pieniądze do kieszeni. Nałożył burkę, poklepał dziewczęta po policzkach, Wańce zapowiedział, żeby wszystkiego pilnował, i wyszedł do sanek.
Stara jasnokoścista szkapa z trudem ruszyła „rozwalenki”, niskie sanie, zasłane słomą, do połowy już przysypane śniegiem. Zadymka wzmogła się jeszcze bardziej, a mróz tężał. Toteż gdy dowlekli się na stację, Paweł był na kość zmarznięty, a że w nieopalonym budynku stacyjnym trudno się było rozgrzać, ucieszył się, gdy wkrótce nadszedł pociąg. W wagonie trzeciej klasy brudno było i ciasno, ale za to panowało tu rozkoszne ciepło.
Читать дальше